Witam wszystkich serdecznie. To już mój, prawdopodobnie, ostatni wpis. Dokonało się. Rzeźnik ukończony. Moja świętej pamięci Babcia Agnieszka mówiła, że to co się zdarzyło, to się zdarzyło na wieczność. Zatem bieg wraz z jego przebiegiem i historią jest odciśniętym śladem na matrycy czasu. Po tym krótkim wstępie, chciałbym opowiedzieć o swoich doświadczeniach. Jak wiecie, przygotowania do Rzeźnika odbywały się od końca listopada. Kulminacją przygotowań był udział w warszawskim maratonie w dniu 26 kwietnia. O swoim udziale w nim pisałem w poprzednim wpisie. Po maratonie biegałem mniej, około 40-50 kilometrów tygodniowo. Euforia po przebiegnięciu 42 km była silna. Czułem się zadowolony, a nawet szczęśliwy. Tak zawsze bywało w moim życiu, że gdy byłem z siebie zadowolony, traciłem czujność i wrodzony arogancki stosunek do życia przysłaniał mi prawdziwy obraz sytuacji. Niestety mam wrażenie, że zdarzyło się to i tym razem. Dni mijały, a ja zadowolony przyjmowałem dobre słowa życzeń od przyjaciół i znajomych, bądź nieznanych mi osób. Uznałem, wtedy wydawało się, że świadomie, iż 77 km 700 m biegu, to tylko 42 km, które już znałem plus „tylko” 35 km. Skoro przebiegłem 42 km to dorzucić 35 km nie będzie tak trudno. Wystarczy zmniejszyć tempo i wszystko będzie dobrze. Utwierdzały mnie w tym przekonaniu stwierdzenia moich bardziej doświadczonych kolegów, że po maratonie formę fizyczną już mam i to całkiem niemałą. Było mi dobrze. Cudowny okres, gdy człowiekowi jest dobrze na duszy i ciele. Cudowne uczucie nieśmiertelności i panowania nad swoim losem.
A moja świętej pamięci Babcia Agnieszka mawiała, że nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca. Ulotniła się też moja świadomość greckiej mądrości, że człowiek z zasady żyje w świecie błędnych mniemań i jego życiowym zadaniem jest rozwiewanie nieustannie odradzających się zasłon i mgieł własnych złudzeń i wielorakich bezmyślności, a także naiwności i pychy. Będąc w doskonałym nastroju obliczałem, w jakim czasie można pokonać dystans 78 km. Wychodziło z moich kalkulacji, że przy tempie 5 km na godzinę możemy ukończyć bieg w około 14 godzin. Tempo 5 km na godzinę nie wydawało się zbyt imponujące. Humor poprawiał się z dnia na dzień. Podróż w Bieszczady była bardzo przyjemna, bo w towarzystwie dzieci. Jacek, Antoni i Busia i moja kochana żona Karolina, umilali drogę samą swoją obecności. Z lubością myślałem jak po biegu wypiję w towarzystwie Tomka szklankę dobrego, bieszczadzkiego wina. Słowem było wspaniale. Na odprawie późnym popołudniem podziwiałem fantastyczną, magiczną panoramę Bieszczad. W pewnym momencie pomyślałem, że stoki okalających nas gór mają pięknie, geometrycznie ukształtowane linie, niemal proste bez żadnych pofałdowań. Dla ludzi rozbudzonych plastycznie to są podniecające kształty i płaszczyzny. Nadal było wspaniale. Dziękowałem Bogu za piękno natury. Jak zwykle w pięknym otoczeniu duch mój rósł i tradycyjnie obiecałem Bogu moralną poprawę.
I tu właściwie kończy się idylliczna część mojej opowieści. Start rozpoczął się o 3 nad ranem. Księżyc świecił jasnym blaskiem, oświetlając ścieżkę, po której biegliśmy, kryjąc w mroku same góry. Po trzecim kilometrze gwałtownie skręciliśmy w prawo i szlak zaczął ostro piąć się w górę. Po godzinie stromego podejścia, zdyszany nieco, zapytałem mijającego mnie w pędzie faceta, jak daleko jeszcze do wyżyny. Gość prychnął coś pod nosem, żebym się nie wygłupiał, bo Rzeźnik to poważna sprawia i że tutaj nie ma żadnych wyżyn. Po 6 minutach dotarło do mnie, że gość, aczkolwiek nieuprzejmy, może mieć rację. Dopiero wtedy skojarzyłem strome zbocza Bieszczad z moją sytuacją, to jest sytuacją człowieka biegnącego pod górę z perspektywą pokonania jeszcze około 70 km terenu, fragmentami o kącie nachylenia 30 stopni, na ścieżce wrednie ciągnącej się pod górę w linii prostej. W tym też momencie poczułem swoje łydki i uda. Czar prysł, dobry nastrój się ulotnił, poczułem, że jestem kompletnym idiotą. Było już jednak za późno. Zadawanie sobie pytań, dlaczego nie wziąłem pod uwagę ukształtowania terenu nie miało już sensu. Poczułem się oszukany i samotny. Biegliśmy. Godziny mijały jak nanizane na nitkę korale, nic nie zmieniało się na lepsze. Stromizny wściekle wiły się wężowato, wąska dróżka nieubłaganie skakała wzwyż, cienie drzew stawały się nieco krótsze, nadchodził świt, dniało. Biegliśmy.
Mogę dziś powiedzieć, że bieg nocą ma swoje zalety. Po pierwsze nic nie widać. Człowieka nie irytuje więc widok trasy pędzącej w nieskończoność pod górę. No i co najważniejsze nie jest gorąco. W ciągu dnia koszmar stał się bardziej dotkliwy, dlatego że widać, zdawałoby się, niekończącą się trasę, ale również z powodu narastającego upału. Miałem wszystkiego dość. Głowę zajmowały mi myśli na temat mojej osoby, a myśli te nie były przyjemne. Rozmyślałem również o organizatorach i pomysłodawcach Rzeźnika. Te myśli również nie byle miłe, a jeszcze dzień wcześniej obiecywałem, że zmienię swoje życie na lepsze i nikomu z bliźnich nie będę życzył źle. W ogóle doszedłem do wniosku, to było około 45 km, że chyba nigdy nie przyjadę już w Bieszczady, bo to góry nieciekawe, właściwie obrzydliwe, a u nas w Sopocie na molo jest tak cudownie, płasko, wieje bryza i można sobie posiedzieć z widokiem na morze. Nie będę wspominał o mięśniach, łydkach, udach, lędźwiach, ramionach i plecach, bo to nie ma sensu. Jest to nudne dla Czytelnika, który ma te same części ciała i prawdopodobnie nie widzi w ich posiadaniu niczego szczególnego. Dodam tylko, że ja uzyskałem głęboką świadomość ich posiadania. Uczucie zmęczenia i bólu skutecznie o tym przypomina. Biegliśmy.
Dziś już wiem, że nic tak nie pomaga w myśleniu, jak głęboki kontakt z samym sobą. Na 50 km byłem już całkowicie skontaktowany z moim ciałem. Dusza, umysł i ciało stały się jednym. Zacząłem, być może po raz pierwszy w życiu, na poważnie zastanawiać się nad sobą. W szczególności zacząłem drążyć temat sensowności mojego wysiłku. Zacząłem myśleć o moich przyjaciołach z Osady Burego Misia, o tych którzy są i o tych, których już nie ma: Romanie, Eli… Myślałem o Kubie, strażaku (obecnie zakonniku), który prawdopodobnie zostanie kiedyś świętym. Zastanawiałem się, ile uda się Tomkowi zebrać pieniędzy na dzieła maltańskie. Powiedziałem wtedy Tomkowi na głos, że to co robimy to paskudna robota, ale ktoś musi ją wykonać. Po cichu zaś naszła mnie taka oto refleksja. Codziennie ktoś dla kogoś biega, a większość nie zdaje sobie z tego sprawy. Z drugiej strony, mają szczęście Ci, dla których się biega. Nie są samotni, są przez biegaczy kochani, a większość nie zdaje sobie z tego sprawy. Komedia ludzka.
Zrobiło mi się nagle lekko na duszy, zmęczenie odeszło i już bardziej optymistycznie zacząłem postrzegać rzeczywistość. Zostało do końca tylko kilkanaście kilometrów. Wiedziałem, że nie odpuszczę i dobiegnę do końca. Pojawiło się bowiem we mnie, absurdalne jak dziś mniemam, poczucie ciekawości, jak ta cała, dość niecodzienna w moim życiu historia się skończy. Biegliśmy.
Na ostatnim podejściu, było to pod Caryńską, poprosiłem Tomka o krótki postój. Zasnąłem na stojąco. Tomek powiedział, że postój trwał 4 minuty, a dla mnie to była otchłań wieczności. Obudziłem się rześki i świeży. Ruszyliśmy. Tomek na ostatnich kilometrach gwałtownie przyspieszył i pędził przed siebie ścieżką spadającą w dół. Nagle zbiegliśmy na płaski teren, przez łąkę wbiegliśmy na szosę. Uczucie niedowierzania, że zbliża się koniec narastało. Wbiegliśmy na metę i to był już koniec. Przysiadłem sobie, ot tak, dla potwierdzenia, że mam jak inni prawa do nie biegania.
Poczułem nutę zawodu, że coś ważnego w moim życiu się kończy, bo ostatecznie po coś i dla kogoś biegłem. Wracała normalność. Będąc kilka dni później na Koncercie Maltańskim w warszawskiej Filharmonii, wiedziałem już o co chodzi. Kiedy podchodzili do mnie ludzie, gratulując ukończenia biegu zrozumiałem, że nie jestem w stanie przekazać Wam drodzy Przyjaciele tego osobistego doświadczenia, podczas którego poczułem, że żyję i że to życie jest takie piękne. Moja świętej pamięci babcia Agnieszka, oczywiście i bez biegu Rzeźnika o tym wiedziała, ale ja zrozumiałem to dopiero po 77 kilometrze. I to właśnie odróżnia tych mądrzejszych od tych, co się męczą i to jeszcze pod górkę.
I to już naprawdę koniec tej nieco smutnej opowieści. Drogi Tomku bez Ciebie by się to nie zdarzyło. Powiem Ci dziś w dyskrecji, że było warto, za co Ci serdecznie dziękuję. To był dla mnie zaszczyt, że mogłem z Tobą dla kogoś pobiegać. Już tak jest, jak mawiała moja Babcia Agnieszka, że dobro dajemy ludziom mimochodem, bezwiednie. A Wam Przyjaciele z Osady Burego Misia dziękuję za to, że jesteście. Dzięki Wam mogliśmy z Tomkiem przez chwilę pobyć nieco lepszym ludźmi. Andrzej Zwara
P.s. Wybieram się z Żoną w październiku w Bieszczady, bo ostatecznie, na spokojnie chciałbym zobaczyć, gdzie byłem. Wszystkim czytającym polecam spokojny spacer do banku, tam idźcie i wpłaćcie co łaska na Osadę Burego Misia i Zakon Maltański – dziękuję. Andrzej
translation Anna Meysztowicz
Warm geetings to you all. This is probably my final entry. It has happened. The Rzeźnik is over. My dear departed Grandmother Agnieszka used to say that what is done cannot be undone. Thus the run together with its course and history is a footprint on the matrix of time.
After this short introduction I would like to tell you about my experiences. As you know, preparations for the Rzeźnik were taking place since the end of November. The culmination of preparations was our participation in the Warsaw marathon on 26 April. I wrote about my participation in the marathon in an earlier post. After the marathon I ran less, around 40-50 kilometres a week. The euphoria of having run 42 km was strong. I felt content, happy even. It has always been that whenever I have been happy with myself in life my vigilance has dropped and my inborn arrogance towards life has masked the true picture of the situation. Unfortunately I have a feeling that this also happened this time. The days passed and I happily accepted compliments and congratulations from fiends or even strangers. I acknowledged, consciously as it then seemed, that a 77 km 700 m run was only 42 km, which I was already acquainted with, plus „only” 35 km. Since I had already conquered 42 km it wouldn’t be too difficult to add 35 km. It would suffice just to slow down and all would be well. This conviction was backed up by statements from my more experienced friends that I’m already in good physical shape after a marathon. I felt good. A wonderful period in time when a man feels good in his body and soul. A fantastic feeling of immortality and being in control of my own destiny.
But my dear departed Grandmother Agnieszka used to say that one should never count their chickens before they’ve hatched. My awareness of Greek wisdom also evaporated that man generally lives in a world of misconceptions and his life duty is to constantly disperse the reappearing drapes and mists of his own illusions and multiple fatuities, as well as gullibility and conceit. In a wonderful mood, I counted how long it would take to conquer the distance of 77 km. From my calculations it emerged that, at a tempo of 5 km an hour, we could finish the run in about 14 h. The tempo of 5 km an hour did not seem very impressive. My mood brightened from day to day. The trip to the Bieszczady Mountains was very pleasant because my children accompanied me. Jacek, Antoni and Busia and my dear wife Karolina, made the journey nicer just through their presence. I delighted in the thought of drinking a glass of delicious local wine with Tomek after the run. In a word, everything was glorious. When checking into the race in the late afternoon I admired the fantastic, magical panorama of the Bieszczady. At one point in time I thought that the slopes of the mountains surrounding us have beautiful, geometrically shaped lines, nearly straight with no undulations. For the artistically minded these shapes and plateaus are very exciting. It continued to be grand. I thanked God for the beauty of nature. As usual in a beautiful setting, my soul rose and I traditionally promised God moral improvement.
And this is basically where the idyllic part of my story ends. The start was at 3 am. The moon was glaring brightly, lighting up the path we ran along, masking the mountains in shadow. After the third kilometre we turned right suddenly and that trail began to climb upwards. After an hour of steep ascent, somewhat out of breath, I asked a runner who was overtaking me at speed, how long we had to go to the upland. The guy mumbled something under his nose about me stopping being stupid because Rzeźnik is a serious business and there are no uplands here. After 6 minutes I realised that the man, despite being quite rude, may be right. It was only then that I associated the steep slopes of the Bieszczady with my situation, i.e. that of a man running uphill with the perspective of conquering around 70 km more of terrain at an angle of 30 deg (partly) on a trail that viciously led uphill in a straight line. At this point also I began to feel my thighs and calves. The bubble had burst, the good mood dispersed, I felt that I am a complete and utter idiot. Yet it was already too late. Asking myself why I had not taken into consideration the shape of the terrain was at this point senseless. I felt cheated and lonely. We ran on. The hours passed like beads threaded onto a necklace, nothing improved. The steep inclines wound viciously like snakes, the narrow trail mercilessly jumped upwards, the shadows of the trees grew shorter, dawn was breaking. We ran on.
Today I can say that running in the night has its advantages. First of all you can’t see anything. You are not bothered by the sight of the trail running uphill endlessly. And, what is most important, is that it’s not hot. During the day this nightmare became much more tangible, because you can see the, it would seem, endless trail, but also due to the growing heat. I’d had enough of everything. My head was overtaken with thoughts about myself and these thoughts were not pleasant. I also thought about the organisers and progenitors of the Rzeźnik. These thought, likewise, were unpleasant but even one day earlier I had promised that I would change my life for the better and that I would not wish anyone badly. I generally came to the conclusion at around 45 km that I probably won’t ever visit the Bieszczady because these are not interesting mountains, actually they are quite awful, and in Sopot the pier is so wonderful, flat, there is a breeze and you can sit there with a view of the sea. I will not mention the muscles, calves, thighs, back, because that would be pointless. It’s boring for the reader who has the same body parts and probably doesn’t see anything special about them. I will only add that I have gained a deep awareness into having them. The feeling of exhaustion and pain effectively reminds me of this. We ran on.
I now know today that nothing helps one’s thoughts so much as profound contact with oneself. At 50 km I was already in complete contact with my own body. My soul, mind and body had become one. I began, perhaps for the first time in my life, to seriously ponder myself. In particular I began drilling the topic of how sensible my efforts are. I began thinking about my friends from the Dun Teddy Bear Settlement, those who are there and those no longer there: Roman, Ela… I thought of Kuba, a fireman (presently a monk), who will probably become a saint at some point in the future. I wondered about how much money Tomek will manage to gather for the Malta activities. I told Tomek out loud that what we are doing is hideous work but someone has to do it. In silence however, I came to reflect that: everyday someone runs for someone else, and most don’t even realise this. On the other hand, those who someone runs for are lucky. They are not lonely, they are loved by their runners, and most don’t even realise this. A human comedy.
A weight was suddenly lifted off my soul, my exhaustion dispersed and I began to see reality much more optimistically. There were only a dozen or so kilometres left till the end. I knew that I wouldn’t give up and would run to the end. Absurdly as I see it today, a feeling of curiosity awoke within me as to how this entire rather unusual chapter in my life would end. We ran on.
On the final ascent, which was under Caryńska, I asked Tomek for a short break. I fell asleep standing up. Tomek said that the stop was for 4 minutes but for me it seemed like the abyss of eternity. I awoke feeling refreshed. We set off again. Tomek sped up dramatically in the last kilometres and ran ahead furiously along the downhill path. Suddenly we ran onto flat terrain and across a meadow onto a road. A feeling of incredulity that the end was drawing near. We crossed the finishing line and it was all over. I sat down just like that to confirm that I, like others, have the right not to run.
I felt a tiny bit disappointed that something important in my life is coming to an end because, ultimately, I had who and what to run for. Normality is returning. At the concert of the Order of Malta at the philharmonic in Warsaw a few days later I knew what it was about. When people approached me congratulating on finishing the run I understood that I am unable to convey to you, dear friends, this very personal experience during which I felt alive and that life is so beautiful. My dear departed Grandmother Agnieszka, naturally also without the Rzeźnik run, knew about this but I only came to understand it after the 77th kilometre. And that is precisely what separates those more intelligent beings from the ones that grow tired going uphill.
And this is really the end of this somewhat sad story. Tomek, without you this wouldn’t have happened. I will tell you discreetly today that it was worth it and I thank you heartily for this. It was an honour for me to be able to run with you for somebody. That’s how it is, as my Grandma Agnieszka used to say, that we give others goodness in passing, unknowingly. And I thank you, dear friends from the Dun Teddy Bear Settlement, for being here. Thanks to you Tomek and I could be, at least for a little while, somewhat better people. Thank you – Andrzej Zwara.
P.S. I am heading with my wife to the Bieszczady Mountains in October because, finally, I would like to calmly see where I was. To all the readers I recommend a quiet walk to the bank, go there and pay what you can, at your mercy, to the Dun Teddy Bear Settlement and Order of Malta. Andrzej
No i spłakałem sie jakoś tak. Dzięki Andrzeju za Ele i Romana w Twojej głowie.