Dla nas wszystko zaczyna się dobę wcześniej, w Sopocie, gdy bagaże opuszczają mieszkanie i zaczyna się podróż na południe. Unikamy słońca, duchoty, ale już nic nie poradzimy na mało komfortową pozycję w pociągu, czy aucie. W końcu jesteśmy w Cisnej. Odbiór pakietów startowych, odprawa, to wszystko powoduje, że na nocleg docieramy późno i kładziemy się dopiero ok. 22:30. Warunki bytowe delikatnie nas zaskoczyły, wiedzieliśmy, że mamy ośrodek wczasowy, ale jakie to wczasy z zimną wodą w kranie – może to i dobrze – szybka lodowata kąpiel ma swoje zalety. Po 1,5 godziny twardego snu pobudka przyszła naturalnie, bez pomocy budzika. Wypijamy wodę z miodem i dokładnie o 1:00 w nocy wyruszamy w drogę.
Sznur autobusów wiezie ultrasów do Komańczy, rozmowy wokół raczej o niczym, po 15 minutach gasną, niektórzy zapadają w letarg, inni jedzą śniadanie, w powietrzu czuć zapach kierowcy, stuprocentowego miłośnika papierosów, pomieszany z ostrą wonią maści rozgrzewających przebijającą się przez wyprane, sportowe ciuchy – uroków mało.
Na starcie ogromna rzesza biegaczy. Placyk przy kościele w Komańczy, pewnie nie widział nigdy tylu ludzi na raz, ani w Boże Ciało, ani podczas dożynek. Dowiezienie i upakowanie ponad 1400 zawodników na starcie, a potem wpuszczenie ich na wąskie, na jedną osobę, bieszczadzkie szlaki, wydaje się przedsięwzięciem karkołomnym. Konsekwentnie staram się upchać naszą dwójkę z przodu, zakładając, że jak się zalogujemy do tego długiego, biegowego pociągu, tak przyjdzie nam jechać do końca, bez większych możliwości na zmianę wagonu.
Start! Jest dość szeroko na pierwszych 4-5km dziurawej, asfaltowej drogi, tempo ok. 6min/km jest zdecydowanie za szybkie, ale nie chcę utracić wypracowanej pozycji. Oglądam się i widzę za nami długi łańcuch ruchomych światełek – wyjątkowy obrazek.
Pogoda idealna, tylko u mnie w żołądku trudności, które zmuszają do krótkiej przerwy na 10km. Wchodzimy w las i zaczyna się strome podejście w kierunku Jeziorek Duszatyńskich – piękna to okolica, a zwarta grupa, przy każdej przeprawie przez rzeczkę, mokradełko wygląda jak stado antylop Gnu, nad brzegiem rzeki Mary.
Nasze biegowy korowód przechodzi w najsuchszym miejscu, przez co czekający na swoją kolej łapią chwilę oddechu, jednak co jakiś czas ktoś nie wytrzymuje i dostrzegając okazję przeskoczenia o kilka miejsc w grupie, wbiega w mokre. Andrzej też przyspiesza, tylko jakimś cudem jego nogi pozostają suche.
Mijają kilometry biegu przeplatanego marszem na stromych podejściach, Andrzej zaczyna zajadać batony energetyczne, ja nie mam apetytu.
Wschód słońca już był, bo od dawna jasno, gasimy czołówki i kontemplujemy światło przedzierające się przez gęsty las i niesamowitą zieleń – jest pięknie. Wielkie paprocie, ogromne drzewa, cisza lasu i tylko my, kolorowo ubrani biegacze, nie pasujemy do tego otoczenia.
Na przepak w Cisnej pojawiamy się 5 min przed ósmą, to szybciej o 30 minut od moich nieśmiałych założeń, formalnie mamy 1h20min zapasu ponad limit. Większość zabiera kijki, które od tego miejsca są dozwolone, a które zdecydowanie pomagają na podejściach – my pozostajemy w wersji „classic”, czyli trudniejszej. Nasz wspierający ‘team’, zaskoczony naszym przyspieszeniem, jest jeszcze w drodze, więc postanawiamy zaczekać. Za nami 32km, jesteśmy w bardzo dobrej formie, ale zaczynają się mocne góry, strome, długie podejścia i cel za 23km – przepak Smerek. Drogę do góry nie pokonujemy zakosami jak na szlakach turystycznych, ale drzemy na wprost. Taka technika jest najszybsza, ale nogi szybko zaczynają się zapiekać. Jak się zatrzymamy to stracimy miejsce w naszym pociągu, więc nie pozostaje nic innego jak trzymać tempo.
Na kolejnym przepaku spotykamy się z całym suportem, ale 55km w nogach nie pozwala za bardzo na towarzyskie pogaduchy. Już nie powiększamy naszej rezerwy czasowej, wręcz odwrotnie – powoli oddajemy wcześniej zyskane minuty.
Wszyscy mówią, że od Smereka zaczyna się prawdziwy Rzeźnik. Cokolwiek to ma oznaczać, czujemy, że na błąd nie ma miejsca, pochłaniamy kanapki, pomarańcze, wypijamy masę wody, zupę pomidorową, uzupełniamy wodę w bukłakach (1,5l), którą praktycznie osuszamy między przepakami. Na naszych strojach widać już białe smugi soli, na policzkach wykrystalizował się biały osad, który ja nieopatrznie wcieram w oko i mam irytującą zabawę na kolejną godzinę. Ciśniemy, dzielnie na Smerek, ale gdy las się kończy i pokazuje połonina Wetlińska, dobre humory siadają. Słońce i bezkresny zielony dywan zdają się być drogą, która się nie przybliża, może my stoimy, albo cel ucieka. Znów nie jestem w dobrej formie, bo chyba za dużo zjadłem, Andrzej deklaruje, że z nim jest OK., ale nie chce przyspieszać – wleczemy się na stromym podejściu, co źle wpływa na psychikę, czujemy , że tracimy cenne minuty. Po 10 minutach przestajemy dostrzegać obecność Janka (mojego syna), który przejął ode mnie kamerę i zabrał się za filmowanie. [Tak! Będzie film, tylko nie wiem kiedy..-:)] . Janek dołączył do nas na ostatnie 22km, ale zna zasady – nie będzie pomagał, nie poda wody, nie da podpórki – takie są zasady. Nie czujemy się wyjątkowi, nie jest to możliwe gdy wokoło blisko 1,4 tysiąca zawodników, zmaga się tuż obok nas z tą kultową trasą, ale jednak parę rzeczy nas wyróżnia – na pewno nie jesteśmy najmłodsi, mieliśmy daleką podróż, krótki sen, zero aklimatyzacji czego nie czujemy, ale co z pewnością ma na nas wpływ.
Wyjątkowy jest Andrzej. Teraz ok. 60km kiedy zaczynam czuć pierwsze zapieczenia w udach, zastanawiam się jak on to znosi… Nasze doświadczenia, są diametralnie różne, ja byłem poddawany różnym, sportowym torturom, rok temu, w IronManie testowałem swoje bezpieczniki, ale Andrzej? Zaczął trenować bieganie 7 miesięcy temu! [Uwaga! – trenowanie to nie rekreacja!] Postanawiam w pełni się skoncentrować na ostatnich 17km i podawać tempo na granicy możliwości, ale bez jej naruszania. Jesteśmy tak blisko i tak daleko zarazem, bo kolejne podejścia, z tym ostatnim na Caryńską, odbierają ducha każdemu – o czym nawet mówią słowa piosenki.
Hymn rzeźnika – na ok. 2 minucie „pochwała” Caryńskiej, źródło: www.biegrzeznika.pl
Patrzę na kolegę – kolor twarzy normalny, racjonalnie odpowiada na pytania, choć jakby wolniej. OK. – utrzymuję tempo i napieram pod górę, na płaskim włączam bieganie, co nie spotyka się z protestem – teraz Andrzej mnie intryguje, powinien mieć dość…
Widok z połoniny zapiera dech w piersiach, nic już nie przeszkadza, nawet turyści idący w przeciwną stronę, których trzeba mijać, nie stanowią kłopotu – taki piękny bieg! Nagle, gdzieś z przodu, słyszę znajomy głos, który dopinguje dokładnie naszą dwójkę – to Jacek Zwara, syn Andrzeja, który dołącza do nas i będzie nam towarzyszył do końca – też zna zasady! Droga w dół do przepaku Berehy Górne, to cholernie strome zejście, ogromne schody z drewnianymi poręczami. Każdy krok to lądowanie z wysokości 3-4 normalnych schodków. Ciało już nie amortyzuje tylko wali się całym bezwładem swoje ciężaru na skatowane nogi.
Jak tylko jest luźniej staramy się zbiegać, ale jest i moment trwogi. Mijamy zawodnika, który ewidentnie kuleje i rozpaczliwie macha rekami próbując utrzymać równowagę po każdym zeskoku, czyli kroku w dół – no i wpada w kolano Andrzeja, krzyk, dławienie przekleństw i stop. Facet przestraszony, ale niewinny, gdyż to my wyprzedzaliśmy, ja również czekamy w napięciu co z nogą.
Techniczny postój, Andrzej robi przegląd, wciera maść rozgrzewającą – 2-3 minuty dobrze nam zrobią. Nasi synowie nie mogą nam pomóc – takie zasady, a my nie chcemy, by było łatwiej – nie po to przyjechaliśmy, nie o tym opowiada nasza historia.
Teraz wolno i w dół, zmiana tempa ma dać czas na ocenę, czy z nogą jest coś poważniejszego czy nie. Za 4km przepak, na który Andrzej wbiega kulejąc. W Berehach spędzamy 3 minuty. Zostało ok. 10km, ale słońce i perspektywa Caryńskiej, pokazują, że trzeba ruszać, oddaliśmy sporo z naszego zapasu i rezerwa od limitu stopniała wyraźnie poniżej 60minut. A to podejście to killer w czystej postaci. W lesie jest stromo i na szczęście chłodno, ale wyjście na połoninę, rzut oka na gigantyczny trawnik, gorący (25stC), bo nie omiatany wiatrem, powoduje, że decyduje o chwili przerwy. Siadamy na trawie na max 3 minuty – Andrzej mi później powiedział, że połowę z tego przespał.
Na grani czuję, że wygraliśmy. Jeszcze jest pod górę, ale już łagodnie, do tego jesteśmy teraz chłodzeni wiatrem, który wręcz wydaje się zimny, co nasze wyczerpane ciała czują w dwójnasób.
Szczyt, Chatka Puchatka, teraz w dół, zegarek pokazuje 6km do mety. Zadaję tylko jedno pytanie – próbujemy? – i słyszę – tak – więc zaczynam biec. Normalnie zajęłoby nam to w Sopocie 35 minut, a tu mamy jeszcze 2h do limitu na mecie. Po co biec kiedy wszystko boli? Po co ten wysiłek? Jaki sens? Przez całe życie szukamy właśnie komfortu i bezwysiłkowego, a ładniej zabrzmi – optymalnego, wykonania kolejnego zadania – to co teraz nas tak gna? Przecież nie walka o miejsca, bo wśród ok. 700 par zajmiemy 511 pozycję, a zwycięzcy z czasem 8:20 od dawna są po prysznicu. Wojtek Ratkowski z czasem 12:28 też już odpoczywa od 3 godzin…
– Próbujemy?– Pytam, Andrzej dopowiada – Taka robota, i trzeba ją wykonać dobrze. – To jedyna odpowiedź, której nie trzeba tłumaczyć, czy uzupełniać. Skupiam się na słowie „dobrze” i ostatnie 3 km biegniemy w tempie 6’/km – to bardzo, bardzo szybko! Ustrzyki Górne, asfalt, mieszkańcy, auta, Andrzej zrywa się do jeszcze szybszego biegu i na pełnej szybkości wpadamy na metę – 15godzin 12minut.
Czuję ulgę i radość, że wszystko się powiodło. Przyjmujemy gratulacje od najbliższych, którzy wspierali nas na miejscu, podczas tego biegu. Masę elementów techniczno – organizacyjnych zdjęły nam z głowy nasze żony – Karolina i moja Kasia – „kierownik”, o której wspomnę osobno przy podsumowaniu całej akcji. Mali kibice, Bonia i Antek – dzieci Andrzeja, które dopiero za kilka dobrych lat zrozumieją z jakim wyzwaniem zmierzył się ich Ojciec. Nasi starsi synowie, Janek i Jacek, którzy widzieli z bliska i doskonale rozumieją jakim wysiłkiem był okupiony ten bieg. Mój Ojciec – Prezydent Związku Polskich Kawalerów Maltańskich, który na kulach docierał na przepaki, wyczekiwał w słońcu, do końca, pokazując, że celem nie było tylko bieganie. Władek – syn mojej siostry, który towarzyszył Dziadkowi w wyprawie w Bieszczady.
Przez 7 miesięcy mogłem obserwować mojego przyjaciela, uznanego prawnika, prezesa adwokatury i jego ekspresową ewolucję z przygodnego biegacza amatora, w biegacza, potem maratończyka, w końcu ultrasa. Mogłem uczestniczyć w tym biegu i obserwować walkę Andrzeja ze słabością ciała i ducha.
Nie szukałeś ułatwień – zwyciężyłeś! Dziękuję, że mogłem być tak blisko. Tomek
W sobotę łapiemy zasięg Internetu i spływają maile. Choć jesteśmy już za metą akcja charytatywna trwa – pojawiają się nowe deklaracje – bardzo, bardzo Wszystkim dziękujemy. Dołączenie do naszej akcji charytatywnej wielkiego sportowca, uczestnika 4 Olimpiad i brązowego medalisty z Londynu – Przemka Miarczyńskiego, potwierdza, że ważne jest również to co dzieje się poza zawodami – Przemek wielkie dzięki!
translation Anna Meysztowicz
The Rzeźnik run – Andrzej, you won!
For us everything begins 24 hours earlier, in Sopot, when our baggage leaves the apartment and our trip south commences. We avoid the sun, the stuffiness, but there is nothing we can do about the uncomfortable position in the train or car. Finally we arrive in Cisna. We collect our starting packages and check in, all this means that we arrive at our accommodation late and go to bed at around 10:30 pm. Our living conditions are, to put it subtly, a bit of a shock. We knew that we were staying at a budget holiday resort but what kind of holiday is it when the tap water is cold? Maybe that’s for the better – a quick freezing bath also has its benefits. After 1.5 h of deep sleep we awaken naturally without the help of an alarm clock. We drink water with honey and, precisely at 1 am, set off. A string of buses is transporting the ultramarathon runners to Komańcza, the conversation centres around nothing in particular and quietens down after about 15 minutes. Some of the runners fall into a lethargy, others are eating breakfast, the air is thick with the smell of the driver, a 100% smoker, mixed with the strong scent of muscle-warming ointments pushing through the freshly washed sports clothes – all in all, not very charming.
At the starting line, an enormous throng of runners. The small square by the church in Komańcza has probably never before seen so many people at one time, not even at Corpus Christi or during the harvest festival. Transporting and packing over 1,400 competitors at the starting line and then letting them out onto the narrow, single-file trails of the Bieszczady Mountains seems to be a risky undertaking, thus I try to push our team to the front assuming that how we log onto this long running train is how we will run to the end with not much chance for changing carriages.
Start! The first 4-5 km of the pot-holed asphalt road are quite wide and the tempo of around 1 km/6 min is decidedly too fast but I don’t want to lose our position. I look around and see behind us a long chain of moving lights – an exceptional view. The weather is perfect except that I am suffering slight gastro problems that force me to take a short break at 10 km.
We enter the forest and a steep ascent begins in the direction of Jeziorka Duszatyńskie – this is a beautiful area and the compact group, with each crossing of a stream or patch of water, looks like a herd of Gnu antelopes on the shore of the Mara River. Our running procession crosses in the driest spots so those waiting can catch their breath a moment, however, from time to time, someone can’t stand it and, seeing an opportunity to jump ahead by a few places, runs into the water. Andrzej also accelerates but, by some miracle, his feet remain dry. Kilometres of running pass, blended in with marching up steep ascents. Andrzej begins snacking on energy bars, I have no appetite.
The sun has already risen as it has been light for quite a while now, we switch off our head lamps and contemplate the light piercing through the thick forest and the incredible greenery – it’s beautiful here. Large ferns, enormous trees, the silence of the forest and only we, colourfully dressed runners, don’t suit this setting.
We arrive at the repacking point in Cisna at 7:55 am, an entire half hour faster than I had timidly assumed, and formally we are 1 h 20 min ahead of our time limit. The majority take hiking poles, which are permitted from this point on, and which decidedly help with the ascents – we stay with the “classic” version, i.e. the more difficult one. Our support “team”, surprised by our accelerated tempo, is still on the way, so we decide to wait. With 32 km already behind us, we are in great shape, but the higher mountains are beginning with long, steep ascents and our goal 23 km ahead – the re-pack at Smerek. We don’t conquer the ascents following the hairpin bends like on tourist trails, but tear on straight ahead. This is the fastest technique but our legs start to heat up very quickly. If we stop we will lose our place on the train, so we have no choice but to keep up the tempo.
At our next repacking point we meet our whole support team but, with 55 km in our legs, we aren’t really up for any friendly chatting. We are no longer increasing our time reserve but the opposite in fact – we are slowly returning the previously gained minutes.
Everyone says that the real Rzeźnik begins in Smerek. Whatever that may mean we feel there is no room for mistakes, so we devour our sandwiches, oranges, drink lots of water, tomato soup, and refill our drink containers with fresh water (1.5 l) that we pretty much dry up in between the re-packs. You can already see white streaks on our clothes and our cheeks are covered in crystalised white sediment that I accidentally rub into my eye resulting in an irritating hour of “play”. We press on bravely to Smerek but when the forest ends and you can see the Wetlińska meadow, our good moods turn sour. The sun and boundless green carpet appear to form a road that never draws closer, perhaps we are not moving, or the goal keeps running away from us. Once again I am not in good shape because I think I ate too much, Andrzej declares that he is ok but he doesn’t want to speed up – we are trudging along a steep incline which is no good for the psyche, and we can feel that we are losing precious minutes. After 10 minutes we stop noticing the presence of Janek (my son), who has taken over the camera and has started filming us. That’s right! There will be a film, but I don’t know when L. Janek joins us for the final 22 km, but he knows the rules – he won’t help, he won’t serve water, he won’t support us – those are the rules. We don’t feel special, that is not possible when 1.5 thousand runners are battling right alongside us with the same cult route, but some things do distinguish us – we are certainly not the youngest, we had a long trip, not much sleep, zero acclimatising that we can’t feel but that certainly must have an influence on us. Andrzej is exceptional. Now, at around 60 km, when I start to feel the first crumps in my thighs, I wonder how he is taking it… Our experiences are vastly different, I was already subjected to various sports-related tortures a year ago as I tested my fuse at the IronMan challenge, but Andrzej? He started training running 7 months ago! (Please note! – training is not a form of recreation!) I decide to concentrate fully for the last 17 km and maintain a tempo at the maximum of my abilities but without breaching them. We are so close and, at the same time, so far because the following ascents, including the final one to Caryńska, are stripping everyone of their spirit – what the words of the song don’t even mention. I look at my friend – his facial colour is normal, he is answering questions rationally although as if a little slower. Ok – I maintain the tempo and push uphill, I switch to running on the flat terrain and that is not met with protest – now I am intrigued by Andrzej, he should have had enough by now. The view from the meadow is nothing short of breathtaking, there are no more obstacles, even the tourists heading in the opposite direction and that we have to avoid, are not a problem – such a beautiful run! Suddenly, somewhere in the front, I hear a familiar voice cheering us both on – it’s Jacek Zwara, Andrzej’s son, who joins us and will accompany us to the end – he also knows the rules! The route downwards to the repack in Berehy Górne is an incredibly steep descent, enormous stairs with wooden handrails. Each step is landing from a height of 3-4 regular steps. The body can no longer amortise, just bang down with the entire inertia of its weight onto wrecked legs. As soon as it’s a little less dense we try to run down but that is a moment of trepidation. We pass a runner who is obviously limping and waving his arms around in desperation, trying to keep his balance after each jump, i.e. each step down, and he falls into Andrzej’s knees – a scream, suppressed swearing and a stop. The guy is frightened but innocent as it was us who were overtaking, I am also waiting tensely to see what’s happened to the leg. We do a technical stop and Andrzej massages in muscle-warming ointment – 2-3 minutes will do us good. Our sons are unable to help us – those are the rules and we don’t want to make it easier – that is not why we came here and it is not what our story is about.
Now, slowly and downhill, the change in tempo is supposed to give us time to evaluate whether the situation with Andrzej’s leg is serious or not. In 4 km another repack, which Andrzej reaches limping. We spend 3 minutes in Berehy. There are around 10 km left but the sun and the perspective of Caryńska show us that we have to get a move on, we have deviated quite a bit from our excess time and the reserve from the time limit has clearly fallen below 60 minutes. And that ascent is a killer in the clearest form. It is steep in the forest and luckily also cool, but the exit to the meadow, a giant lawn to the naked eye, and hot (29°C), because there’s no wind, means that we decide to rest a moment. We sit on the grass for a maximum of 3 minutes – Andrzej later told me that he slept for half this time. At the crest I can feel that we have won. We still have to ascend uphill but it’s a gentle ascent, and we have additionally cooled down thanks to the wind, which seems cold even, that our exhausted bodies feel doubly. The peak, Winnie the Pooh’s Hut, now downhill, the watch shows 6 km to the finishing line. I ask myself only one question – “Will we try?” and I hear “Yes”, so I start to run. Normally in Sopot this would take us 35 minutes, but here we still have 2 h to the limit at the finishing line. Why run when everything hurts? Why the effort? What’s the point? For our entire lives we search for comfort and effortless – optimal sounds better – execution of new tasks – so what is pushing us so much now? It’s not for a place because, of around 700 pairs, we are 511 while the winners, with a time of 8:20, have long since showered. Wojtek Ratkowski with a time of 12:28 has already been resting for 3 hours…
“Will we try?” I ask and Andrzej adds – “Such hard work and we have to do it well.” That’s the only answer that needs no explanation or supplementing. I concentrate on the word “well” and we run the final 3 km at a tempo of 6’/km – that is very, very fast! Ustrzyki Górne, asphalt, residents, cars, Andrzej starts running even faster and we reach the finishing line at full speed – 15 hours 12 minutes.
I feel both joy and relief that everything went well. We accept congratulations from our closest family who supported us here during this run. A lot of the technical and organisational tasks were taken off our hands by our wives – Karolina and my Kasia, aka the “director”, who I will mention separately when summarising the entire campaign. The small fans, Bonia and Antek – Andrzej’s kids, who will only in a few years understand the challenge their father stood up to. Our older sons, Janek and Jacek, who saw from close up and understand exactly the effort that paid for this run. My father – the President of the Polish Association of the Knights of Malta, who reached the repacks on crutches, waited for us until the end, in the sun, showing us that the goal was not just the running. Władek – my sister’s son, who accompanied his Grandfather on the trip to the Bieszczady.
For seven months I was able to observe my friend, a renowned lawyer, Chairman of the bar, and his lightning-fast evolution from an amateur runner into a marathon runner, and finally an ultramarathon runner. I could participate in this run and observe the battle Andrzej faced with the weakness of the body and soul.
You did not look for simple solutions – you won! I thank you for letting me be right there with you. Tomek
On Saturday we catch an Internet connection and the emails pour in. Even though we have passed the finishing line, the charity campaign continues – new declarations are appearing and we thank you all very much. The participation in the campaign and declaration of a great sportsman, participant in four Olympic Games and bronze medalist from London – Przemek Miarczyński, confirms that what goes on between the competitions is also important – Przemek thank you so much!