43. FILM

Podczas Rzeźnika miałem małą kamerkę, którą próbowałem zarejestrować nasz bieg, od 55km na trasę wszedł Janek (mój syn) i zdjął mi z głowy filmowanie, w trudnym momencie pojawił się też Jacek (syn Andrzeja) i zadał pytanie … „jak jest Panowie…?”

Z całym tym materiałem udałem się do Pawła Nurkowskiego, by pomógł ten bałagan złożyć w jakąś całość. Po chwili przeglądania lekko jęknął i delikatnie zaznaczył, że brak Oscara za zdjęcia nie będzie wielką niesprawiedliwością – 🙂 . Paweł bardzo Ci dziękuję  za pomoc!

Oto krótki FILM z naszego długiego biegu.

Wiem, że deklaracje są realizowane i pieniądze spływają na konto fundacji, są też i nowe osoby, które włączają się w POMOC za ULTRAMARATON – wielkie dzięki.

Fundacja ma status OPP, można dokonać stosownego odliczenia w PIT za bieżący rok.

Fundacja Polskich Kawalerów Maltańskich w Warszawie „Pomoc Maltańska”. Nr rachunku bankowego: PKO BP S.A. 51 1020 1156 0000 7602 0089 7512  

prosimy wpłaty z dopiskiem „TT – ultramaraton”

Pierwotnie chciałem podsumować akcję na Św. Jana, ale akcja za Waszą sprawą trwa -:))  za co jesteśmy wdzięczni. Sądzę, że podsumowanie uda mi się wysłać pod koniec tygodnia, natomiast już wiem, że deklaracje przekroczyły 80 000 zł!!!


Jak zapewne pamiętacie, w trakcie przygotowań biegaliśmy w grupie, którą odwiedzali również windsurferzy i to najlepsi na świecie. Przemek Miarczyński, 4krotny olimpijczyk, brązowy medalista z Londynu i Paweł Tarnowski (mój bratanek), Mistrz Świata Juniorów, a od soboty aktualny Mistrz Europy Seniorów. Paweł GRATULACJE! Jednak wyróżniam i drugie słowo – DZIĘKUJEMY!!! Przemek i Paweł nie tylko zaszczycali nas swoją obecnością na treningach, co uwierzcie, urozmaica i mobilizuje, ale również przyłączyli się finansowo do naszej akcji.

https://www.facebook.com/pawel182

 

 

 

42. Bieg RZEŹNIKa – Andrzej Zwara: mogliśmy przez chwilę być nieco lepszym ludźmi/ ENG: to be a better man for a while

Witam wszystkich serdecznie. To już mój, prawdopodobnie, ostatni wpis. Dokonało się. Rzeźnik ukończony. Moja świętej pamięci Babcia Agnieszka mówiła, że to co się zdarzyło, to się zdarzyło na wieczność. Zatem bieg wraz z jego przebiegiem i historią jest odciśniętym śladem na matrycy czasu. Po tym krótkim wstępie, chciałbym opowiedzieć o swoich doświadczeniach. Jak wiecie, przygotowania do Rzeźnika odbywały się od końca listopada. Kulminacją przygotowań był udział w warszawskim maratonie w dniu 26 kwietnia. O swoim udziale w nim pisałem w poprzednim wpisie. Po maratonie biegałem mniej, około 40-50 kilometrów tygodniowo. Euforia po przebiegnięciu 42 km była silna. Czułem się zadowolony, a nawet szczęśliwy. Tak zawsze bywało w moim życiu, że gdy byłem z siebie zadowolony, traciłem czujność i wrodzony arogancki stosunek do życia przysłaniał mi prawdziwy obraz sytuacji. Niestety mam wrażenie, że zdarzyło się to i tym razem. Dni mijały, a ja zadowolony przyjmowałem dobre słowa życzeń od przyjaciół i znajomych, bądź nieznanych mi osób. Uznałem, wtedy wydawało się, że świadomie, iż 77 km 700 m biegu, to tylko 42 km, które już znałem plus  „tylko” 35 km. Skoro przebiegłem 42 km to dorzucić 35  km nie będzie tak trudno. Wystarczy zmniejszyć tempo i wszystko będzie dobrze. Utwierdzały mnie w tym przekonaniu stwierdzenia moich bardziej doświadczonych kolegów, że po maratonie formę fizyczną już mam i to całkiem niemałą. Było mi dobrze. Cudowny okres, gdy człowiekowi jest dobrze na duszy i ciele. Cudowne uczucie nieśmiertelności i panowania nad swoim losem.

32km - przepak w Cisnej przed nami odcinek 23km
32km – przepak w Cisnej 8:00 rano – jest dobrze, chłodno, nie czuć zmęczenia (jeszcze) – przed nami odcinek 23km

A moja świętej pamięci Babcia Agnieszka mawiała, że nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca. Ulotniła się też moja świadomość greckiej mądrości, że człowiek z zasady żyje w świecie błędnych mniemań i jego życiowym zadaniem jest rozwiewanie nieustannie odradzających się zasłon i mgieł własnych złudzeń i wielorakich bezmyślności, a także naiwności i pychy. Będąc w doskonałym nastroju obliczałem, w jakim czasie można pokonać dystans 78 km. Wychodziło z moich kalkulacji, że przy tempie 5 km na godzinę możemy ukończyć bieg w około 14 godzin. Tempo 5 km na godzinę nie wydawało się zbyt imponujące. Humor poprawiał się z dnia na dzień. Podróż w Bieszczady była bardzo przyjemna, bo w towarzystwie dzieci. Jacek, Antoni i Busia i moja kochana żona Karolina, umilali drogę samą swoją obecności. Z lubością myślałem jak po biegu wypiję w towarzystwie Tomka szklankę dobrego, bieszczadzkiego wina. Słowem było wspaniale. Na odprawie późnym popołudniem podziwiałem fantastyczną, magiczną panoramę Bieszczad. W pewnym momencie pomyślałem, że stoki okalających nas gór mają pięknie, geometrycznie ukształtowane linie, niemal proste bez żadnych pofałdowań. Dla ludzi rozbudzonych plastycznie to są podniecające kształty i płaszczyzny. Nadal było wspaniale. Dziękowałem Bogu za piękno natury. Jak zwykle w pięknym otoczeniu duch mój rósł i tradycyjnie obiecałem Bogu moralną poprawę.

Bieszczady

I tu właściwie kończy się idylliczna część mojej opowieści. Start rozpoczął się o 3 nad ranem. Księżyc świecił jasnym blaskiem, oświetlając ścieżkę, po której biegliśmy, kryjąc w mroku same góry. Po trzecim kilometrze gwałtownie skręciliśmy w prawo i szlak zaczął ostro piąć się w górę. Po godzinie stromego podejścia, zdyszany nieco, zapytałem mijającego mnie w pędzie faceta, jak daleko jeszcze do wyżyny. Gość prychnął coś pod nosem, żebym się nie wygłupiał, bo Rzeźnik to poważna sprawia i że tutaj nie ma żadnych wyżyn. Po 6 minutach dotarło do mnie, że gość, aczkolwiek nieuprzejmy, może mieć rację. Dopiero wtedy skojarzyłem strome zbocza Bieszczad z moją sytuacją, to jest sytuacją człowieka biegnącego pod górę z perspektywą pokonania jeszcze około 70 km terenu, fragmentami o kącie nachylenia 30 stopni, na ścieżce wrednie ciągnącej się pod górę w linii prostej. W tym też momencie poczułem swoje łydki i uda. Czar prysł, dobry nastrój się ulotnił, poczułem, że jestem kompletnym idiotą. Było już jednak za późno. Zadawanie sobie pytań, dlaczego nie wziąłem pod uwagę ukształtowania terenu nie miało już sensu. Poczułem się oszukany i samotny. Biegliśmy. Godziny mijały jak nanizane na nitkę korale, nic nie zmieniało się na lepsze. Stromizny wściekle wiły się wężowato, wąska dróżka nieubłaganie skakała wzwyż, cienie drzew stawały się nieco krótsze, nadchodził świt, dniało. Biegliśmy.

biegliśmy
biegliśmy gdy było lekko pod górkę
jest stromo - więc szliśmy
jest stromo – więc szliśmy

Mogę dziś powiedzieć, że bieg nocą ma swoje zalety. Po pierwsze nic nie widać. Człowieka nie irytuje więc widok trasy pędzącej w nieskończoność pod górę. No i co najważniejsze nie jest gorąco. W ciągu dnia koszmar stał się bardziej dotkliwy, dlatego że widać, zdawałoby się, niekończącą się trasę, ale również z powodu narastającego upału. Miałem wszystkiego dość. Głowę zajmowały mi myśli na temat mojej osoby, a myśli te nie były przyjemne. Rozmyślałem również o organizatorach i pomysłodawcach Rzeźnika. Te myśli również nie byle miłe, a jeszcze dzień wcześniej obiecywałem, że zmienię swoje życie na lepsze i nikomu z bliźnich nie będę życzył źle. W ogóle doszedłem do wniosku, to było około 45 km, że chyba nigdy nie przyjadę już w Bieszczady, bo to góry nieciekawe, właściwie obrzydliwe, a u nas w Sopocie na molo jest tak cudownie, płasko, wieje bryza i można sobie posiedzieć z widokiem na morze. Nie będę wspominał o mięśniach, łydkach, udach, lędźwiach, ramionach i plecach, bo to nie ma sensu. Jest to nudne dla Czytelnika, który ma te same części ciała i prawdopodobnie nie widzi w ich posiadaniu niczego szczególnego. Dodam tylko, że ja uzyskałem głęboką świadomość ich posiadania. Uczucie zmęczenia i bólu skutecznie o tym przypomina. Biegliśmy.

55km -
55km – powoli wszystko zaczyna boleć

Dziś już wiem, że nic tak nie pomaga w myśleniu, jak głęboki kontakt z samym sobą. Na 50 km byłem już całkowicie skontaktowany z moim ciałem. Dusza, umysł i ciało stały się jednym. Zacząłem, być może po raz pierwszy w życiu, na poważnie zastanawiać się nad sobą. W szczególności zacząłem drążyć temat sensowności mojego wysiłku. Zacząłem myśleć o moich przyjaciołach z Osady Burego Misia, o tych którzy są i o tych, których już nie ma: Romanie, Eli… Myślałem o Kubie, strażaku (obecnie zakonniku), który prawdopodobnie zostanie kiedyś świętym. Zastanawiałem się, ile uda się Tomkowi zebrać pieniędzy na dzieła maltańskie. Powiedziałem wtedy Tomkowi na głos, że to co robimy to paskudna robota, ale ktoś musi ją wykonać. Po cichu zaś naszła mnie taka oto refleksja. Codziennie ktoś dla kogoś biega, a większość nie zdaje sobie z tego sprawy. Z drugiej strony, mają szczęście Ci, dla których się biega. Nie są samotni, są przez biegaczy kochani, a większość nie zdaje sobie z tego sprawy. Komedia ludzka.

Zrobiło mi się nagle lekko na duszy, zmęczenie odeszło i już bardziej optymistycznie zacząłem postrzegać rzeczywistość. Zostało do końca tylko kilkanaście kilometrów. Wiedziałem, że nie odpuszczę i dobiegnę do końca. Pojawiło się bowiem we mnie, absurdalne jak dziś mniemam, poczucie ciekawości, jak ta cała, dość niecodzienna w moim życiu historia się skończy. Biegliśmy.

zbiegamy z Caryńskiej
zbiegamy z Caryńskiej – do mety niedaleko

Na ostatnim podejściu, było to pod Caryńską, poprosiłem Tomka o krótki postój. Zasnąłem na stojąco. Tomek powiedział, że postój trwał 4 minuty, a dla mnie to była otchłań wieczności. Obudziłem się rześki i świeży. Ruszyliśmy. Tomek na ostatnich kilometrach gwałtownie przyspieszył i pędził przed siebie ścieżką spadającą w dół. Nagle zbiegliśmy na płaski teren, przez łąkę wbiegliśmy na szosę. Uczucie niedowierzania, że zbliża się koniec narastało. Wbiegliśmy na metę i to był już koniec. Przysiadłem sobie, ot tak, dla potwierdzenia, że mam jak inni prawa do nie biegania.

Poczułem nutę zawodu, że coś ważnego w moim życiu się kończy, bo ostatecznie po coś i dla kogoś biegłem. Wracała normalność. Będąc kilka dni później na Koncercie Maltańskim w warszawskiej Filharmonii, wiedziałem już o co chodzi. Kiedy podchodzili do mnie ludzie, gratulując ukończenia biegu zrozumiałem, że nie jestem w stanie przekazać Wam drodzy Przyjaciele tego osobistego doświadczenia, podczas którego poczułem, że żyję i że to życie jest takie piękne. Moja świętej pamięci babcia Agnieszka, oczywiście i bez biegu Rzeźnika o tym wiedziała, ale ja zrozumiałem to dopiero po 77 kilometrze. I to właśnie odróżnia tych mądrzejszych od tych, co się męczą i to jeszcze pod górkę.

Jubileuszowy Koncert Maltański - z okazji 25lecia nawiązania stosunków dyplomatycznych pomiędzy Rzeczpospolitą Polską a Suwerennym Zakonem Maltańskim
Jubileuszowy Koncert Maltański – z okazji 25lecia nawiązania stosunków dyplomatycznych pomiędzy Rzeczpospolitą Polską a Suwerennym Zakonem Maltańskim. Warszawa,Filharmonia Narodowa, 15 czerwca 2015 roku

I to już naprawdę koniec tej nieco smutnej opowieści. Drogi Tomku bez Ciebie by się to nie zdarzyło. Powiem Ci dziś w dyskrecji, że było warto, za co Ci serdecznie dziękuję. To był dla mnie zaszczyt, że mogłem z Tobą dla kogoś pobiegać. Już tak jest, jak mawiała moja Babcia Agnieszka, że dobro dajemy ludziom mimochodem, bezwiednie. A Wam Przyjaciele z Osady Burego Misia dziękuję za to, że jesteście. Dzięki Wam mogliśmy z Tomkiem przez chwilę pobyć nieco lepszym ludźmi. Andrzej Zwara

P.s. Wybieram się z Żoną w październiku w Bieszczady, bo ostatecznie, na spokojnie chciałbym zobaczyć, gdzie byłem. Wszystkim czytającym polecam spokojny spacer do banku, tam idźcie i wpłaćcie co łaska na Osadę Burego Misia i Zakon Maltański – dziękuję. Andrzej


 

translation Anna Meysztowicz

Warm geetings to you all. This is probably my final entry. It has happened. The Rzeźnik is over. My dear departed Grandmother Agnieszka used to say that what is done cannot be undone. Thus the run together with its course and history is a footprint on the matrix of time.

 

After this short introduction I would like to tell you about my experiences. As you know, preparations for the Rzeźnik were taking place since the end of November. The culmination of preparations was our participation in the Warsaw marathon on 26 April. I wrote about my participation in the marathon in an earlier post. After the marathon I ran less, around 40-50 kilometres a week. The euphoria of having run 42 km was strong. I felt content, happy even. It has always been that whenever I have been happy with myself in life my vigilance has dropped and my inborn arrogance towards life has masked the true picture of the situation. Unfortunately I have a feeling that this also happened this time. The days passed and I happily accepted compliments and congratulations from fiends or even strangers. I acknowledged, consciously as it then seemed, that a 77 km 700 m run was only 42 km, which I was already acquainted with, plus „only” 35 km. Since I had already conquered 42 km it wouldn’t be too difficult to add 35 km. It would suffice just to slow down and all would be well. This conviction was backed up by statements from my more experienced friends that I’m already in good physical shape after a marathon. I felt good. A wonderful period in time when a man feels good in his body and soul. A fantastic feeling of immortality and being in control of my own destiny.

 

But my dear departed Grandmother Agnieszka used to say that one should never count their chickens before they’ve hatched. My awareness of Greek wisdom also evaporated that man generally lives in a world of misconceptions and his life duty is to constantly disperse the reappearing drapes and mists of his own illusions and multiple fatuities, as well as gullibility and conceit. In a wonderful mood, I counted how long it would take to conquer the distance of 77 km. From my calculations it emerged that, at a tempo of 5 km an hour, we could finish the run in about 14 h. The tempo of 5 km an hour did not seem very impressive. My mood brightened from day to day. The trip to the Bieszczady Mountains was very pleasant because my children accompanied me. Jacek, Antoni and Busia and my dear wife Karolina, made the journey nicer just through their presence. I delighted in the thought of drinking a glass of delicious local wine with Tomek after the run. In a word, everything was glorious. When checking into the race in the late afternoon I admired the fantastic, magical panorama of the Bieszczady. At one point in time I thought that the slopes of the mountains surrounding us have beautiful, geometrically shaped lines, nearly straight with no undulations. For the artistically minded these shapes and plateaus are very exciting. It continued to be grand. I thanked God for the beauty of nature. As usual in a beautiful setting, my soul rose and I traditionally promised God moral improvement.

 

And this is basically where the idyllic part of my story ends. The start was at 3 am. The moon was glaring brightly, lighting up the path we ran along, masking the mountains in shadow. After the third kilometre we turned right suddenly and that trail began to climb upwards. After an hour of steep ascent, somewhat out of breath, I asked a runner who was overtaking me at speed, how long we had to go to the upland. The guy mumbled something under his nose about me stopping being stupid because Rzeźnik is a serious business and there are no uplands here. After 6 minutes I realised that the man, despite being quite rude, may be right. It was only then that I associated the steep slopes of the Bieszczady with my situation, i.e. that of a man running uphill with the perspective of conquering around 70 km more of terrain at an angle of 30 deg  (partly) on a trail that viciously led uphill in a straight line. At this point also I began to feel my thighs and calves. The bubble had burst, the good mood dispersed, I felt that I am a complete and utter idiot. Yet it was already too late. Asking myself why I had not taken into consideration the shape of the terrain was at this point senseless. I felt cheated and lonely. We ran on. The hours passed like beads threaded onto a necklace, nothing improved. The steep inclines wound viciously like snakes, the narrow trail mercilessly jumped upwards, the shadows of the trees grew shorter, dawn was breaking. We ran on.

 

Today I can say that running in the night has its advantages. First of all you can’t see anything. You are not bothered by the sight of the trail running uphill endlessly. And, what is most important, is that it’s not hot. During the day this nightmare became much more tangible, because you can see the, it would seem, endless trail, but also due to the growing heat. I’d had enough of everything. My head was overtaken with thoughts about myself and these thoughts were not pleasant. I also thought about the organisers and progenitors of the Rzeźnik. These thought, likewise, were unpleasant but even one day earlier I had promised that I would change my life for the better and that I would not wish anyone badly. I generally came to the conclusion at around 45 km that I probably won’t ever visit the Bieszczady because these are not interesting mountains, actually they are quite awful, and in Sopot the pier is so wonderful, flat, there is a breeze and you can sit there with a view of the sea. I will not mention the muscles, calves, thighs, back, because that would be pointless. It’s boring for the reader who has the same body parts and probably doesn’t see anything special about them. I will only add that I have gained a deep awareness into having them. The feeling of exhaustion and pain effectively reminds me of this. We ran on.

 

I now know today that nothing helps one’s thoughts so much as profound contact with oneself. At 50 km I was already in complete contact with my own body. My soul, mind and body had become one. I began, perhaps for the first time in my life, to seriously ponder myself. In particular I began drilling the topic of how sensible my efforts are. I began thinking about my friends from the Dun Teddy Bear Settlement, those who are there and those no longer there: Roman, Ela… I thought of Kuba, a fireman (presently a monk), who will probably become a saint at some point in the future. I wondered about how much money Tomek will manage to gather for the Malta activities. I told Tomek out loud that what we are doing is hideous work but someone has to do it. In silence however, I came to reflect that: everyday someone runs for someone else, and most don’t even realise this. On the other hand, those who someone runs for are lucky. They are not lonely, they are loved by their runners, and most don’t even realise this. A human comedy.

 

A weight was suddenly lifted off my soul, my exhaustion dispersed and I began to see reality much more optimistically. There were only a dozen or so kilometres left till the end. I knew that I wouldn’t give up and would run to the end. Absurdly as I see it today, a feeling of curiosity awoke within me as to how this entire rather unusual chapter in my life would end. We ran on.

On the final ascent, which was under Caryńska, I asked Tomek for a short break. I fell asleep standing up. Tomek said that the stop was for 4 minutes but for me it seemed like the abyss of eternity. I awoke feeling refreshed. We set off again. Tomek sped up dramatically in the last kilometres and ran ahead furiously along the downhill path. Suddenly we ran onto flat terrain and across a meadow onto a road. A feeling of incredulity that the end was drawing near. We crossed the finishing line and it was all over. I sat down just like that to confirm that I, like others, have the right not to run.

 

I felt a tiny bit disappointed that something important in my life is coming to an end because, ultimately, I had who and what to run for. Normality is returning. At the concert of the Order of Malta at the philharmonic in Warsaw a few days later I knew what it was about. When people approached me congratulating on finishing the run I understood that I am unable to convey to you, dear friends, this very personal experience during which I felt alive and that life is so beautiful. My dear departed Grandmother Agnieszka, naturally also without the Rzeźnik run, knew about this but I only came to understand it after the 77th kilometre. And that is precisely what separates those more intelligent beings from the ones that grow tired going uphill.

 

And this is really the end of this somewhat sad story. Tomek, without you this wouldn’t have happened. I will tell you discreetly today that it was worth it and I thank you heartily for this. It was an honour for me to be able to run with you for somebody. That’s how it is, as my Grandma Agnieszka used to say, that we give others goodness in passing, unknowingly. And I thank you, dear friends from the Dun Teddy Bear Settlement, for being here. Thanks to you Tomek and I could be, at least for a little while, somewhat better people. Thank you – Andrzej Zwara.

P.S. I am heading with my wife to the Bieszczady Mountains in October because, finally, I would like to calmly see where I was. To all the readers I recommend a quiet walk to the bank, go there and pay what you can, at your mercy, to the Dun Teddy Bear Settlement and Order of Malta. Andrzej

 

 

 

41. Bieg Rzeźnika – Andrzej zwyciężyłeś! / ENG: The Rzeźnik run – Andrzej, you won!

Dla nas wszystko zaczyna się dobę wcześniej, w Sopocie, gdy bagaże opuszczają mieszkanie i zaczyna się podróż na południe. Unikamy słońca, duchoty, ale już nic nie poradzimy na mało komfortową pozycję w pociągu, czy aucie. W końcu jesteśmy w Cisnej. Odbiór pakietów startowych, odprawa, to wszystko powoduje, że na nocleg docieramy późno i kładziemy się dopiero ok. 22:30. Warunki bytowe delikatnie nas zaskoczyły, wiedzieliśmy, że mamy ośrodek wczasowy, ale jakie to wczasy z zimną wodą w kranie – może to i dobrze – szybka lodowata kąpiel ma swoje zalety. Po 1,5 godziny twardego snu pobudka przyszła naturalnie, bez pomocy budzika. Wypijamy wodę z miodem i dokładnie o 1:00 w nocy wyruszamy w drogę.

wyjście - "niestety" musimy jeszcze dobiec 2km do autobusu -:)
wyjście – „niestety” musimy jeszcze dobiec 2km do autobusu -:)

Sznur autobusów wiezie ultrasów do Komańczy, rozmowy wokół raczej o niczym, po 15 minutach gasną, niektórzy zapadają w letarg, inni jedzą śniadanie, w powietrzu czuć zapach kierowcy, stuprocentowego miłośnika papierosów, pomieszany z ostrą wonią maści rozgrzewających przebijającą się przez wyprane, sportowe ciuchy – uroków mało.

start RZEŹNIK 2015 - źródło www.biegrzeznika.pl
start RZEŹNIK 2015 – źródło www.biegrzeznika.pl

Na starcie ogromna rzesza biegaczy. Placyk przy kościele w Komańczy, pewnie nie widział nigdy tylu ludzi na raz, ani w Boże Ciało, ani podczas dożynek. Dowiezienie i upakowanie ponad 1400 zawodników na starcie, a potem wpuszczenie ich na wąskie, na jedną osobę, bieszczadzkie szlaki, wydaje się przedsięwzięciem karkołomnym. Konsekwentnie staram się upchać naszą dwójkę z przodu, zakładając, że jak się zalogujemy do tego długiego, biegowego pociągu, tak przyjdzie nam jechać do końca, bez większych możliwości na zmianę wagonu.

Start! Jest dość szeroko na pierwszych 4-5km dziurawej, asfaltowej drogi, tempo ok. 6min/km jest zdecydowanie za szybkie, ale nie chcę utracić wypracowanej pozycji. Oglądam się i widzę za nami długi łańcuch ruchomych światełek – wyjątkowy obrazek.

za naszymi plecami
za naszymi plecami

Pogoda idealna, tylko u mnie w żołądku trudności, które zmuszają do krótkiej przerwy na 10km. Wchodzimy w las i zaczyna się strome podejście w kierunku Jeziorek Duszatyńskich – piękna to okolica, a zwarta grupa, przy każdej przeprawie przez rzeczkę, mokradełko wygląda jak stado antylop Gnu, nad brzegiem rzeki Mary.

bajeczne Jeziorka Duszatyńskie
bajeczne Jeziorka Duszatyńskie

Nasze biegowy korowód przechodzi w najsuchszym miejscu, przez co czekający na swoją kolej łapią chwilę oddechu, jednak co jakiś czas ktoś nie wytrzymuje i dostrzegając okazję przeskoczenia o kilka miejsc w grupie, wbiega w mokre. Andrzej też przyspiesza, tylko jakimś cudem jego nogi pozostają suche.

przejście przez bród - nikt nie chce się zamoczyć
przejście przez bród – nikt nie chce się zamoczyć

Mijają kilometry biegu przeplatanego marszem na stromych podejściach, Andrzej zaczyna zajadać batony energetyczne, ja nie mam apetytu.

4:20 słońce dotarło, ciepło, ale czasem pojawia się zimny, silny wiatr
4:20 słońce dotarło, ciepło, ale czasem pojawia się zimny, silny wiatr

Wschód słońca już był, bo od dawna jasno, gasimy czołówki i kontemplujemy światło przedzierające się przez gęsty las i niesamowitą zieleń – jest pięknie. Wielkie paprocie, ogromne drzewa, cisza lasu i tylko my, kolorowo ubrani biegacze, nie pasujemy do tego otoczenia.

Na przepak w Cisnej pojawiamy się 5 min przed ósmą, to szybciej o 30 minut od moich nieśmiałych założeń, formalnie mamy 1h20min zapasu ponad limit. Większość zabiera kijki, które od tego miejsca są dozwolone, a które zdecydowanie pomagają na podejściach – my pozostajemy w wersji „classic”, czyli trudniejszej. Nasz wspierający ‘team’, zaskoczony naszym przyspieszeniem, jest jeszcze w drodze, więc postanawiamy zaczekać. Za nami 32km, jesteśmy w bardzo dobrej formie, ale zaczynają się mocne góry, strome, długie podejścia i cel za 23km – przepak Smerek. Drogę do góry nie pokonujemy zakosami jak na szlakach turystycznych, ale drzemy na wprost. Taka technika jest najszybsza, ale nogi szybko zaczynają się zapiekać. Jak się zatrzymamy to stracimy miejsce w naszym pociągu, więc nie pozostaje nic innego jak trzymać tempo.

na wprost
na wprost

Na kolejnym przepaku spotykamy się z całym suportem, ale 55km w nogach nie pozwala za bardzo na towarzyskie pogaduchy. Już nie powiększamy naszej rezerwy czasowej, wręcz odwrotnie – powoli oddajemy wcześniej zyskane minuty.

wejście na przepak i zimna woda
wejście na przepak i zimna woda
Andrzej, Karolina, Prezydent, Tomek, Kasia i w tylnym rzędzie Janek i Władek
Andrzej, Karolina, Prezydent, Tomek, Kasia i w tylnym rzędzie Janek i Władek –

Wszyscy mówią, że od Smereka zaczyna się prawdziwy Rzeźnik. Cokolwiek to ma oznaczać, czujemy, że na błąd nie ma miejsca, pochłaniamy kanapki, pomarańcze, wypijamy masę wody, zupę pomidorową, uzupełniamy wodę w bukłakach (1,5l), którą praktycznie osuszamy między przepakami. Na naszych strojach widać już białe smugi soli, na policzkach wykrystalizował się biały osad, który ja nieopatrznie wcieram w oko i mam irytującą zabawę na kolejną godzinę. Ciśniemy, dzielnie na Smerek, ale gdy las się kończy i pokazuje połonina Wetlińska, dobre humory siadają. Słońce i bezkresny zielony dywan zdają się być drogą, która się nie przybliża, może my stoimy, albo cel ucieka. Znów nie jestem w dobrej formie, bo chyba za dużo zjadłem, Andrzej deklaruje, że z nim jest OK., ale nie chce przyspieszać – wleczemy się na stromym podejściu, co źle wpływa na psychikę, czujemy , że tracimy cenne minuty. Po 10 minutach przestajemy dostrzegać obecność Janka (mojego syna), który przejął ode mnie kamerę i zabrał się za filmowanie. [Tak! Będzie film, tylko nie wiem kiedy..-:)] . Janek dołączył do nas na ostatnie 22km, ale zna zasady – nie będzie pomagał, nie poda wody, nie da podpórki – takie są zasady. Nie czujemy się wyjątkowi, nie jest to możliwe gdy wokoło blisko 1,4 tysiąca zawodników, zmaga się tuż obok nas z tą kultową trasą, ale jednak parę rzeczy nas wyróżnia – na pewno nie jesteśmy najmłodsi, mieliśmy daleką podróż, krótki sen, zero aklimatyzacji czego nie czujemy, ale co z pewnością ma na nas wpływ.

To nasza perspektywa po 55km - wejście Smerek, potem w dół, Wołyńska i na deser Caryńska - są jeszcze "piękniejsze"
To nasza perspektywa po 55km – wejście Smerek, potem w dół, Wetlińska i na deser Caryńska – są jeszcze „piękniejsze”

Wyjątkowy jest Andrzej. Teraz ok. 60km kiedy zaczynam czuć pierwsze zapieczenia w udach, zastanawiam się jak on to znosi… Nasze doświadczenia, są diametralnie różne, ja byłem poddawany różnym, sportowym torturom, rok temu, w IronManie testowałem swoje bezpieczniki, ale Andrzej? Zaczął trenować bieganie 7 miesięcy temu! [Uwaga! – trenowanie to nie rekreacja!] Postanawiam w pełni się skoncentrować na ostatnich 17km i podawać tempo na granicy możliwości, ale bez jej naruszania. Jesteśmy tak blisko i tak daleko zarazem, bo kolejne podejścia, z tym ostatnim na Caryńską, odbierają ducha każdemu – o czym nawet mówią słowa piosenki.

Hymn rzeźnika – na ok. 2 minucie „pochwała” Caryńskiej, źródło: www.biegrzeznika.pl  

Patrzę na kolegę – kolor twarzy normalny, racjonalnie odpowiada na pytania, choć jakby wolniej. OK. – utrzymuję tempo i napieram pod górę, na płaskim włączam bieganie, co nie spotyka się z protestem – teraz Andrzej mnie intryguje, powinien mieć dość…

Widok z połoniny Wołyńskiej
Widok z połoniny Wołyńskiej – biegniemy, a grzebanie w plecaku odbywa się niezależnie

Widok z połoniny zapiera dech w piersiach, nic już nie przeszkadza, nawet turyści idący w przeciwną stronę, których trzeba mijać, nie stanowią kłopotu – taki piękny bieg! Nagle, gdzieś z przodu, słyszę znajomy głos, który dopinguje dokładnie naszą dwójkę – to Jacek Zwara, syn Andrzeja, który dołącza do nas i będzie nam towarzyszył do końca – też zna zasady! Droga w dół do przepaku Berehy Górne, to cholernie strome zejście, ogromne schody z drewnianymi poręczami. Każdy krok to lądowanie z wysokości 3-4 normalnych schodków. Ciało już nie amortyzuje tylko wali się całym bezwładem swoje ciężaru na skatowane nogi.

droga w dół do Berehów - no raczej biegania nie ma
droga w dół do Berehów – no raczej biegania nie ma

Jak tylko jest luźniej staramy się zbiegać, ale jest i moment trwogi. Mijamy zawodnika, który ewidentnie kuleje i rozpaczliwie macha rekami próbując utrzymać równowagę po każdym zeskoku, czyli kroku w dół – no i wpada w kolano Andrzeja, krzyk, dławienie przekleństw i stop. Facet przestraszony, ale niewinny, gdyż to my wyprzedzaliśmy, ja również czekamy w napięciu co z nogą.

chwila niepewności
chwila niepewności, co z nogą

Techniczny postój, Andrzej robi przegląd, wciera maść rozgrzewającą – 2-3 minuty dobrze nam zrobią. Nasi synowie nie mogą nam pomóc – takie zasady, a my nie chcemy, by było łatwiej – nie po to przyjechaliśmy, nie o tym opowiada nasza historia.

Teraz wolno i w dół, zmiana tempa ma dać czas na ocenę, czy z nogą jest coś poważniejszego czy nie. Za 4km przepak, na który Andrzej wbiega kulejąc. W Berehach spędzamy 3 minuty. Zostało ok. 10km, ale słońce i perspektywa Caryńskiej, pokazują, że trzeba ruszać, oddaliśmy sporo z naszego zapasu i rezerwa od limitu stopniała wyraźnie poniżej 60minut. A to podejście to killer w czystej postaci. W lesie jest stromo i na szczęście chłodno, ale wyjście na połoninę, rzut oka na gigantyczny trawnik, gorący (25stC), bo nie omiatany wiatrem, powoduje, że decyduje o chwili przerwy. Siadamy na trawie na max 3 minuty – Andrzej mi później powiedział, że połowę z tego przespał.

podejście na Caryńską - doczekało się specjalnej zwrotki w piosence - całkiem zasłużenie -:)
podejście na Caryńską – doczekało się specjalnej zwrotki w piosence – całkiem zasłużenie -:) –

Na grani czuję, że wygraliśmy. Jeszcze jest pod górę, ale już łagodnie, do tego jesteśmy teraz chłodzeni wiatrem, który wręcz wydaje się zimny, co nasze wyczerpane ciała czują w dwójnasób.

Szczyt, Chatka Puchatka, teraz w dół, zegarek pokazuje 6km do mety. Zadaję tylko jedno pytanie – próbujemy? – i słyszę – tak – więc zaczynam biec. Normalnie zajęłoby nam to w Sopocie 35 minut, a tu mamy jeszcze 2h do limitu na mecie. Po co biec kiedy wszystko boli? Po co ten wysiłek? Jaki sens? Przez całe życie szukamy właśnie komfortu i bezwysiłkowego, a ładniej zabrzmi – optymalnego, wykonania kolejnego zadania – to co teraz nas tak gna? Przecież nie walka o miejsca, bo wśród ok. 700 par zajmiemy 511 pozycję, a zwycięzcy z czasem 8:20 od dawna są po prysznicu. Wojtek Ratkowski z czasem 12:28 też już odpoczywa od 3 godzin…

73km a Andrzej biegnie - mnie to zadziwia, więc biegnę dalej
73km a Andrzej biegnie – mnie to zadziwia, więc biegnę dalej

Próbujemy?– Pytam, Andrzej dopowiada – Taka robota, i trzeba ją wykonać dobrze. – To jedyna odpowiedź, której nie trzeba tłumaczyć, czy uzupełniać. Skupiam się na słowie „dobrze” i ostatnie 3 km biegniemy w tempie 6’/km – to bardzo, bardzo szybko! Ustrzyki Górne, asfalt, mieszkańcy, auta, Andrzej zrywa się do jeszcze szybszego biegu i na pełnej szybkości wpadamy na metę – 15godzin 12minut.

na mecie 77,7km / 3300 m przewyższeń - czas 15godz12min
na mecie 77,7km / 3300 m przewyższeń – czas 15godz12min

Czuję ulgę i radość, że wszystko się powiodło. Przyjmujemy gratulacje od najbliższych, którzy wspierali nas na miejscu, podczas tego biegu. Masę elementów techniczno – organizacyjnych zdjęły nam z głowy nasze żony – Karolina i moja Kasia – „kierownik”, o której wspomnę osobno przy podsumowaniu całej akcji. Mali kibice, Bonia i Antek – dzieci Andrzeja, które dopiero za kilka dobrych lat zrozumieją z jakim wyzwaniem zmierzył się ich Ojciec. Nasi starsi synowie, Janek i Jacek, którzy widzieli z bliska i doskonale rozumieją jakim wysiłkiem był okupiony ten bieg. Mój Ojciec – Prezydent Związku Polskich Kawalerów Maltańskich, który na kulach docierał na przepaki, wyczekiwał w słońcu, do końca, pokazując, że celem nie było tylko bieganie. Władek – syn mojej siostry, który towarzyszył Dziadkowi w wyprawie w Bieszczady.

Aleksander Tarnowski - prezydent ZPKM, z drużyną Zakon Maltański Ekstremalnie.
Aleksander Tarnowski – prezydent ZPKM, z drużyną Zakon Maltański Ekstremalnie.

Przez 7 miesięcy mogłem obserwować mojego przyjaciela, uznanego prawnika, prezesa adwokatury i jego ekspresową ewolucję z przygodnego biegacza amatora, w biegacza, potem maratończyka, w końcu ultrasa. Mogłem uczestniczyć w tym biegu i obserwować walkę Andrzeja ze słabością ciała i ducha.

Nie szukałeś ułatwień – zwyciężyłeś! Dziękuję, że mogłem być tak blisko. Tomek

W sobotę łapiemy zasięg Internetu i spływają maile. Choć jesteśmy już za metą akcja charytatywna trwa – pojawiają się nowe deklaracje – bardzo, bardzo Wszystkim dziękujemy. Dołączenie do naszej akcji charytatywnej wielkiego sportowca, uczestnika 4 Olimpiad i brązowego medalisty z Londynu – Przemka Miarczyńskiego, potwierdza, że ważne jest również to co dzieje się poza zawodami – Przemek wielkie dzięki!


translation Anna Meysztowicz

 

The Rzeźnik run – Andrzej, you won!

For us everything begins 24 hours earlier, in Sopot, when our baggage leaves the apartment and our trip south commences. We avoid the sun, the stuffiness, but there is nothing we can do about the uncomfortable position in the train or car. Finally we arrive in Cisna. We collect our starting packages and check in, all this means that we arrive at our accommodation late and go to bed at around 10:30 pm. Our living conditions are, to put it subtly, a bit of a shock. We knew that we were staying at a budget holiday resort but what kind of holiday is it when the tap water is cold? Maybe that’s for the better – a quick freezing bath also has its benefits. After 1.5 h of deep sleep we awaken naturally without the help of an alarm clock. We drink water with honey and, precisely at 1 am, set off. A string of buses is transporting the ultramarathon runners to Komańcza, the conversation centres around nothing in particular and quietens down after about 15 minutes. Some of the runners fall into a lethargy, others are eating breakfast, the air is thick with the smell of the driver, a 100% smoker, mixed with the strong scent of muscle-warming ointments pushing through the freshly washed sports clothes – all in all, not very charming.

At the starting line, an enormous throng of runners. The small square by the church in Komańcza has probably never before seen so many people at one time, not even at Corpus Christi or during the harvest festival. Transporting and packing over 1,400 competitors at the starting line and then letting them out onto the narrow, single-file trails of the Bieszczady Mountains seems to be a risky undertaking, thus I try to push our team to the front assuming that how we log onto this long running train is how we will run to the end with not much chance for changing carriages.

Start! The first 4-5 km of the pot-holed asphalt road are quite wide and the tempo of around 1 km/6 min is decidedly too fast but I don’t want to lose our position. I look around and see behind us a long chain of moving lights – an exceptional view. The weather is perfect except that I am suffering slight gastro problems that force me to take a short break at 10 km.

We enter the forest and a steep ascent begins in the direction of Jeziorka Duszatyńskie – this is a beautiful area and the compact group, with each crossing of a stream or patch of water, looks like a herd of Gnu antelopes on the shore of the Mara River. Our running procession crosses in the driest spots so those waiting can catch their breath a moment, however, from time to time, someone can’t stand it and, seeing an opportunity to jump ahead by a few places, runs into the water. Andrzej also accelerates but, by some miracle, his feet remain dry. Kilometres of running pass, blended in with marching up steep ascents. Andrzej begins snacking on energy bars, I have no appetite.

The sun has already risen as it has been light for quite a while now, we switch off our head lamps and contemplate the light piercing through the thick forest and the incredible greenery – it’s beautiful here. Large ferns, enormous trees, the silence of the forest and only we, colourfully dressed runners, don’t suit this setting.

We arrive at the repacking point in Cisna at 7:55 am, an entire half hour faster than I had timidly assumed, and formally we are 1 h 20 min ahead of our time limit. The majority take hiking poles, which are permitted from this point on, and which decidedly help with the ascents – we stay with the “classic” version, i.e. the more difficult one. Our support “team”, surprised by our accelerated tempo, is still on the way, so we decide to wait. With 32 km already behind us, we are in great shape, but the higher mountains are beginning with long, steep ascents and our goal 23 km ahead – the re-pack at Smerek. We don’t conquer the ascents following the hairpin bends like on tourist trails, but tear on straight ahead. This is the fastest technique but our legs start to heat up very quickly. If we stop we will lose our place on the train, so we have no choice but to keep up the tempo.

At our next repacking point we meet our whole support team but, with 55 km in our legs, we aren’t really up for any friendly chatting. We are no longer increasing our time reserve but the opposite in fact – we are slowly returning the previously gained minutes.

Everyone says that the real Rzeźnik begins in Smerek. Whatever that may mean we feel there is no room for mistakes, so we devour our sandwiches, oranges, drink lots of water, tomato soup, and refill our drink containers with fresh water (1.5 l) that we pretty much dry up in between the re-packs. You can already see white streaks on our clothes and our cheeks are covered in crystalised white sediment that I accidentally rub into my eye resulting in an irritating hour of “play”. We press on bravely to Smerek but when the forest ends and you can see the Wetlińska meadow, our good moods turn sour. The sun and boundless green carpet appear to form a road that never draws closer, perhaps we are not moving, or the goal keeps running away from us. Once again I am not in good shape because I think I ate too much, Andrzej declares that he is ok but he doesn’t want to speed up – we are trudging along a steep incline which is no good for the psyche, and we can feel that we are losing precious minutes. After 10 minutes we stop noticing the presence of Janek (my son), who has taken over the camera and has started filming us. That’s right! There will be a film, but I don’t know when L. Janek joins us for the final 22 km, but he knows the rules – he won’t help, he won’t serve water, he won’t support us – those are the rules. We don’t feel special, that is not possible when 1.5 thousand runners are battling right alongside us with the same cult route, but some things do distinguish us – we are certainly not the youngest, we had a long trip, not much sleep, zero acclimatising that we can’t feel but that certainly must have an influence on us. Andrzej is exceptional. Now, at around 60 km, when I start to feel the first crumps in my thighs, I wonder how he is taking it… Our experiences are vastly different, I was already subjected to various sports-related tortures a year ago as I tested my fuse at the IronMan challenge, but Andrzej? He started training running 7 months ago! (Please note! – training is not a form of recreation!) I decide to concentrate fully for the last 17 km and maintain a tempo at the maximum of my abilities but without breaching them. We are so close and, at the same time, so far because the following ascents, including the final one to Caryńska, are stripping everyone of their spirit – what the words of the song don’t even mention. I look at my friend – his facial colour is normal, he is answering questions rationally although as if a little slower. Ok – I maintain the tempo and push uphill, I switch to running on the flat terrain and that is not met with protest – now I am intrigued by Andrzej, he should have had enough by now. The view from the meadow is nothing short of breathtaking, there are no more obstacles, even the tourists heading in the opposite direction and that we have to avoid, are not a problem – such a beautiful run! Suddenly, somewhere in the front, I hear a familiar voice cheering us both on – it’s Jacek Zwara, Andrzej’s son, who joins us and will accompany us to the end – he also knows the rules! The route downwards to the repack in Berehy Górne is an incredibly steep descent, enormous stairs with wooden handrails. Each step is landing from a height of 3-4 regular steps. The body can no longer amortise, just bang down with the entire inertia of its weight onto wrecked legs. As soon as it’s a little less dense we try to run down but that is a moment of trepidation. We pass a runner who is obviously limping and waving his arms around in desperation, trying to keep his balance after each jump, i.e. each step down, and he falls into Andrzej’s knees – a scream, suppressed swearing and a stop. The guy is frightened but innocent as it was us who were overtaking, I am also waiting tensely to see what’s happened to the leg. We do a technical stop and Andrzej massages in muscle-warming ointment – 2-3 minutes will do us good. Our sons are unable to help us – those are the rules and we don’t want to make it easier – that is not why we came here and it is not what our story is about.

Now, slowly and downhill, the change in tempo is supposed to give us time to evaluate whether the situation with Andrzej’s leg is serious or not. In 4 km another repack, which Andrzej reaches limping. We spend 3 minutes in Berehy. There are around 10 km left but the sun and the perspective of Caryńska show us that we have to get a move on, we have deviated quite a bit from our excess time and the reserve from the time limit has clearly fallen below 60 minutes. And that ascent is a killer in the clearest form. It is steep in the forest and luckily also cool, but the exit to the meadow, a giant lawn to the naked eye, and hot (29°C), because there’s no wind, means that we decide to rest a moment. We sit on the grass for a maximum of 3 minutes – Andrzej later told me that he slept for half this time. At the crest I can feel that we have won. We still have to ascend uphill but it’s a gentle ascent, and we have additionally cooled down thanks to the wind, which seems cold even, that our exhausted bodies feel doubly. The peak, Winnie the Pooh’s Hut, now downhill, the watch shows 6 km to the finishing line. I ask myself only one question – “Will we try?” and I hear “Yes”, so I start to run. Normally in Sopot this would take us 35 minutes, but here we still have 2 h to the limit at the finishing line. Why run when everything hurts? Why the effort? What’s the point? For our entire lives we search for comfort and effortless – optimal sounds better – execution of new tasks – so what is pushing us so much now? It’s not for a place because, of around 700 pairs, we are 511 while the winners, with a time of 8:20, have long since showered. Wojtek Ratkowski with a time of 12:28 has already been resting for 3 hours…

“Will we try?” I ask and Andrzej adds – “Such hard work and we have to do it well.” That’s the only answer that needs no explanation or supplementing. I concentrate on the word “well” and we run the final 3 km at a tempo of 6’/km – that is very, very fast! Ustrzyki Górne, asphalt, residents, cars, Andrzej starts running even faster and we reach the finishing line at full speed – 15 hours 12 minutes.

I feel both joy and relief that everything went well. We accept congratulations from our closest family who supported us here during this run. A lot of the technical and organisational tasks were taken off our hands by our wives – Karolina and my Kasia, aka the “director”, who I will mention separately when summarising the entire campaign. The small fans, Bonia and Antek – Andrzej’s kids, who will only in a few years understand the challenge their father stood up to. Our older sons, Janek and Jacek, who saw from close up and understand exactly the effort that paid for this run. My father – the President of the Polish Association of the Knights of Malta, who reached the repacks on crutches, waited for us until the end, in the sun, showing us that the goal was not just the running. Władek – my sister’s son, who accompanied his Grandfather on the trip to the Bieszczady.

For seven months I was able to observe my friend, a renowned lawyer, Chairman of the bar, and his lightning-fast evolution from an amateur runner into a marathon runner, and finally an ultramarathon runner. I could participate in this run and observe the battle Andrzej faced with the weakness of the body and soul.

You did not look for simple solutions – you won! I thank you for letting me be right there with you. Tomek

On Saturday we catch an Internet connection and the emails pour in. Even though we have passed the finishing line, the charity campaign continues – new declarations are appearing and we thank you all very much. The participation in the campaign and declaration of a great sportsman, participant in four Olympic Games and bronze medalist from London – Przemek Miarczyński, confirms that what goes on between the competitions is also important – Przemek thank you so much!

 

40. RELACJA Z BIEGU RZEŹNIKA – dali radę!

3:00. START – Komańcza, (460 m n.p.m.).

Komańcza 3:00 rano. Na starcie XII biegu Rzeźnika
Komańcza 3:00 rano. Na starcie XII biegu Rzeźnika

7:55. Tomek i Andrzej są już na pierwszym przepaku w Cisnej
(565  n.p.m.) – 1 godz. 20 minut przed czasem zamknięcia punktu.

przepak w Cisnej - 32km. ok 8:00 rano. Zmiana strojów na "krótkie"
przepak w Cisnej – 32km. ok 8:00 rano. Zmiana strojów na „krótkie”

– Na trasie piękna pogoda. Temperatura w nocy ok. 7stC, potem 20 – 21 stopni i silny wiatr, który na połoninach zdecydowanie nie pomaga (trzeba się przebierać), choć chłodzi.

12:05. Smerek (590 m n.p.m.). Godzina zamknięcia punku 13:30. Tomek i Andrzej są w świetniej formie. Zawodnicy piją wodę (zapasy 1,5l. w plecakach były na wyczerpaniu), jedzą batony i po jednej pomarańczy.

12:40. Przed nimi największe przewyższenie biegu – Smerek
(1222 m n.p.m.) i Osadzki Wierch (1253 m n.p.m). Tu TU  zaczyna się BIEG RZEŹNIKA.

DSC_0072
wyjście z przepaku Smrek – Tu zaczyna się RZEŹNIK

14:30. Przemieszczają się w kierunku Chatki Puchatka
(1228 m n.p.m.) i przepaku Berehy Górne, w którym zamierzają być ok. 15:20 a więc 1h 40 m przed zamknięciem punktu!

14:40. Tomek ocenia, że na mecie w Ustrzykach Górnych znajdą się ok. 17:30. Półtorej godziny przed limitem!

Andrzej i Tomek
Andrzej i Tomek

18:12. Tomasz Tarnowski i Andrzej Zwara na mecie Rzeźnika! 48 minut przed limitem – Czas biegu (15:12)

DSC_0159
na mecie w Ustrzykach Górnych (77,7km)

Konrad i Daniel Jaworscy – na ok. 45km,  silne skurcze u Daniela spowodowały, że zrezygnowali z wydłużonego dystansu HARDCORE – 100KM, ale ukończyli klasycznego Rzeźnika w czasie 11godzin 52min. (11:52)

Wojtek Ratkowski / Wojciech Wołyniec – (12:28)

Robert Korzeniowski /Wojciech Tomaszkiewicz – (15:45)

OFICJALNE WYNIKI:

http://wyniki.b4sport.pl/timerReports/report-52/event_id/52/category_id//embeded/0/auto/0/location_nr/-1.html

 

 

39. Bieszczady – Cisna – przed RZEŹNIKIEM – fotorelacja

Czwartek ok. 18:00 – 7 godzin do pobudki, 10 godziny do startu.

przygotowywanie rzeczy na przepaki - za 2godz - zamykają odbiór
przygotowywanie rzeczy na przepaki – za 2godz – zamykają odbiór
Cisna - czwartek - piękna pogoda i super atmosfera
Cisna – czwartek – piękna pogoda i super atmosfera
Andrzej i Tomek coś zajadą z jednej miski - a kapela gra
Andrzej i Tomek coś zajadą z jednej miski – a kapela gra
kibice przebrani w stroje firmowe
kibice przebrani w stroje firmowe
Robert Korzeniowski pobiegnie z kolegą, którego czas w maratonie jest lepszy o ok. 10minut od Andrzeja - nasi chłopcy sa starci, ale chcę rywalizować - z TAKIM TYTANEM  to zaszczyt!
Robert Korzeniowski pobiegnie z kolegą, którego czas w maratonie (42km) jest lepszy o ok. 10minut od Andrzeja. Nasi chłopcy są starsi, ale będą rywalizować – z TAKIM TYTANEM to zaszczyt!
biegacze - nasi są po lewej, w dolnych rzędach
biegacze – nasi są po lewej, koło koszulki NICE
dojazd do naszego ośrodka wczasowego -:) w bród - tak będą mieli chłopcy na Rzeźniku
dojazd do naszego ośrodka wczasowego -:) w bród – tak będą mieli chłopcy na Rzeźniku
porządek u Andrzeja
porządek u Andrzeja
"porządek" u Tomka - nie wiem jak on się spakował?
„porządek” u Tomka – nie fotografuje głównej części, bo wstyd i nie wiem jak on się spakował ..

Gaszę światło o 22:40. Kasia

 

38. Rzeźnik – strategia / ENG: Rzeźnik strategy

Cała strategia jaka mi przychodzi do głowy zawiera się w jednym słowie – „powoli”. Te majowe tygodnie były nauką powolnego biegania. Na ostatnie 2 weekendy wymyślaliśmy nowe trasy tak, by bieg przeplatać stromymi podejściami a zaraz potem zbiegami, i okazuje się, że bieganie powolne nie jest wcale łatwe, wręcz jest frustrujące i męczące.

WP_20150516_009
lasy sopockie

„Śpimy” w Cisnej, więc pobudkę planuję ok. 1:00, na śniadanie herbata zielona, może owsianka i banan. Potem [1:30] pojedziemy autobusem do Komańczy na start, który zaplanowano o 3:00. Zaczniemy powoli i zakładam, że bez przypadkowej kontuzji, skręcenia nogi itp. dobiegniemy do Cisnej ok. 8:30. Tu przebierzemy się w krótki strój i ruszymy po 3, max 5 minutach odpoczynku. 42km będzie dla Andrzeja psychologicznym momentem, przekroczenia dotychczasowych granic – w plecaku będę miał niespodziankę – będziemy świętować mineralną … z solą.

Bieg_Rzeznika_mapa - Na żółto zaznaczone przepaki, gdzie organizatorzy zdeponują oznaczone worki z naszymi rzeczami na przebranie, czy do jedzenia.
Bieg_Rzeznika_mapa – Na żółto zaznaczone przepaki, gdzie organizatorzy zdeponują oznaczone worki z naszymi rzeczami na przebranie, czy do jedzenia.

 

http://tri-fun.pl/wp-content/uploads/2014/06/Bieg-Rzeznika-profil.gif
profil trasy Biegu Rzeźnika – suma przewyższeń 3300m w pionie
l.p. Nazwa przepaku km od poprzedniego punktu kontrolnego/ km na trasie Limit czasu Nienegocjowalna godzina zamknięcia punktu
1 Przełęcz Żebrak 16,7/16,7km 3h15min 6:15
2 Cisna 15,4/32,1km 6h15min 9:15
3 Smerek 24,0/56,1km 10h30min 13:30
4 Berehy Górne 12,7/68,8km 14h 17:00
5 Meta 8,9/77,7km 16h Ok. 19:00 – zachód Słońca

Nie ustawiam żadnych czasowych granic prócz tych, które limituje regulamin zawodów. Nie mniej jednak od tych międzyczasów chciałbym trzymać się, przynajmniej na początku, o jakieś 10% z przodu, co oznaczałoby, że na mecie pojawilibyśmy się przed upływem 16godzin.

Pisząc ten tekst nie mam precyzyjnej wiedzy na temat pogody – może być ciepło. Jak pisze mec. Paweł Surmacz z Rzeszowa, który też bierze udział w wyścigu, ścieżki są rozmoczone – po prostu błoto, a deszcze z burzami przechodzą przez góry.

fot. Paweł Surmacz - to nasze ścieżki, które pozostaną raczej błotniste
fot. Paweł Surmacz – to nasze ścieżki, które pozostaną raczej błotniste

Od połowy dystansu zacznie się podróż w nieznane. Trudno zatem planować, więc tylko tak wspomnę, że po 40km biegu terenowego każdy kolejny km będzie walką ze słabnącym ciałem, po 50km ambicja zacznie się buntować przeciw reszcie, po 60km rozsądek stanie się zakładnikiem słabnącego ciała, po 70km ciało i duch będą musiały się rozdzielić. Strategia bardziej konkretna, a mniej romantyczna … – bardzo proszę. Druga część biegu będzie monitorowaniem stężenia sodu, który przy silnym niedoborze wywołuje stany melancholijne i filozofię kapitulacji, planowaniem momentu kiedy doładować bombę magnezową, która powinna zapobiec skurczom na najbliższą godzinkę. Obowiązkowe sikanie, będzie służyło kontroli koloru stanu odwodnienia – przy barwie kawy z mlekiem zaczyna się mały alarm. Z myślą o Was zwolnimy a nawet zatrzymamy się -:) , by zrobić kilka fotek górskich widoków.

Andrzej na zbiegach - Sopot weekend 8:00 rano -:)
Andrzej na zbiegach – Sopot weekend 8:00 rano -:)

Po 50km największym wyzwaniem wcale nie będą strome podejścia, ale zbiegi. Jak już kiedyś pisałem, przeciążenia na nogę sięgają 3G, zmęczenie, wypłukanie elektrolitów powoduje skurcze, ból przy każdym kroku w dół przypomina wbijanie szpilek w udo. Kroków jest bardzo dużo więc i tych punkcji nie brakuje, stad kumulacja bólu jest taka, że można się poddać. Gdy magnez już nie pomaga a skurcze pojawią się na stałe, niektórzy zalecają realne wbicie agrafki w udo, by rozluźnić i nie zerwać skurczonego mięśnia.

gdy nadejdzie to pamiętaj ...
hasło do zapamiętania:

Gdzieś przed nami, w swojej 2-os. drużynie, będzie biegł Wojtek Ratkowski, pewnie zamierza znacznie poprawić swój zeszłoroczny czas z debiutu, w którym popełnił błąd złego nawadniania. Wojtek opowiadał, że trudy tego biegu spowodowały, że dla niego, ten gliniany, pamiątkowy medal z RZEŹNIKA ’14 ma podobną, sentymentalną wartość, jak złoty medal Mistrzostw Polski w maratonie. [Pomimo zdobycia nominacji, Wojtek nie pojechał w 84 r., do Los Angeles na Igrzyska Olimpijskie. Decyzję o bojkocie igrzysk narzuciły polskiemu komitetowi, jak i wielu innym państwom bloku wschodniego, polityczne władze Związku Radzieckiego.]

Wojtek Andrzej Tomek - jeszcze w Sopocie, na Łysek Górze
Wojtek Andrzej Tomek – jeszcze w Sopocie, na Łysej Górze

Ufam, że spotkamy się za metą, w Ustrzykach Górnych, wejdziemy do zimnej rzeki, jak do kriokomory, a potem, wieczorem dołączymy do innych ultrasów na góralskie party. To może być wyjątkowa zabawa. Ty razem żołądek stoczy walkę z kiełbasą i oscypkiem grillowanym na ogniu, niektórym zakręci się w głowie już przy otwieraniu piwa, a jeden kufel może pięknie utulić do snu. Zagra muzyka i gdyby były jeszcze przedszkolanki to całość wyglądałaby tak, jakby ktoś nieodpowiedzialny zorganizował imprezę dla 5-latków.

I tak pożegnamy się z Rzeźnikiem . Tomek


translation Anna Meysztowicz

The only strategy that I can think of can be summed up in one word – “slowly”. Those last weeks in May were lessons in slow running. For the last two weekends we came up with new routes so as to blend steep ascents and descents into our runs, and it turns out that slow running is not easy at all, in fact it is frustrating and tiring.

We are “sleeping” in Cisna so I am planning our wake-up call for around 1:30 am, for breakfast we will have green tea and perhaps some oatmeal and a banana. Then we will take the bus to Komańcza, to the starting line for our planned 3 am start. We will start off slowly and I assume that, without any incidental injuries, we should reach Cisna at about 8:30. There we will change into short gear and set off again after 3, max 5 min rest. The 42 km mark will be a psychologically important moment for Andrzej – surpassing his hitherto boundaries – there will be a surprise in his backpack, we will celebrate with mineral water… with salt.

I am not setting up any time limits other than those limiting the competition rules. However, I would like to remain, at least in the beginning, about 10% ahead of those times, which would mean that we would reach the finishing line before the 16 hour limit.

Writing this text I don’t have any precise knowledge about the weather forecast – it can be hot. That is what solicitor Paweł Surmacz from Rzeszów is saying, who will also participate in the race. The trails are soaked – mainly just mud, and thunderstorms with strong rainfall are supposed to pass through the mountains again.

The second half of the distance will be a journey into the unknown, therefore it is difficult to plan so I will only mention that, after 40 km of off-road running, each subsequent kilometre will be a battle with the weakening body, after 50 km our ambitions will start to rebel against the rest, after 60 km our common sense will become a hostage of the weakening body, after 70 km the body and soul will have to separate from one another. The more concrete and less romantic strategy – there you go. The second part of the run will be the monitoring of the concentration of sodium that, when badly lacking, leads to melancholy and the philosophy of surrender, planning the exact moment of recharging the magnesium bomb that should prevent muscle cramps for the next hour. Obligatory urination will serve to control dehydration status – the colour of coffee and cream will initiate a small alarm. Thinking of you we will slow down and even stop J, but only to take a few photos of the mountain views.

After 50 km the biggest challenge won’t be the steep ascents but the descents. Like I already once wrote, overburdening the legs reaches 3G, the exhaustion and loss of electrolytes lead to cramping, the pain with every downward step is reminiscent of sticking pins into the thighs. There are very many steps so there’s no shortage of these injections, thus the culmination of pain is so bad that it’s easy to give up. When the magnesium stops helping the cramps become constant and some people actually recommend sticking a safety pin into the thigh to relax the cramped up muscle and prevent it from tearing.

Somewhere in front of us, in his 2-person team, will be Wojtek Ratkowski. He probably wants a significant improvement on the time of his last year’s debut where he made the mistake of not hydrating well. Wojtek said that the difficulties of this run meant that, for him, that souvenir clay medal from RZEŹNIK ’14 has sentimental value similar to that of the gold medal in the Polish marathon championships. In spite of being nominated, Wojtek did not go to Los Angeles in 1984 to take part in the Olympic Games. The decision to boycott the Games was imposed onto the Polish committee, just as in many other countries of the Eastern Bloc, by the political authorities of the Soviet Union.

I trust that we will meet at the finishing line in Ustrzyki Górne. We will walk into the cold river like into a cryogenic chamber and then, in the evening, we will join the other ultramarathon runners for a highlander party. That  may be an execeptional one. This time my stomach will battle with the sausages and goat’s cheese (oscypek) grilled over the fire, some people’s heads will spin just from opening a beer, and one mug of beer can lull you to sleep beautifully. The music will play and if kindergarten teachers were there the whole scene would look like some irresponsible person had organised a party for five year olds. And that is how we will farewell the Rzeźnik. Tomek

37. Podsumowanie przygotowań / ENG: Summary of our preparations

W październiku przygotowałem plan, w którym założyłem, że przebiegnę w okresie 8 miesięcy 1500km, do tego uzupełniające ćwiczenia, sala, basen … jak wyjdzie. Tylko w marcu chciałem pokonać 300km i to miał być punkt kulminacyjny przygotowań wytrzymałościowych.

w ostatnią sobotę maja - nasza grupa biegowa dała nam pełne wsparcie - dzięki! Ostatni trening 15km i test plecaków biegowych
w ostatnią sobotę maja – nasza grupa biegowa dała nam pełne wsparcie – dzięki! Ostatni trening 15km i test plecaków biegowych

Kwiecień był zmodyfikowany pod debiut Andrzeja w maratonie, a maj to kompletna zmiana – przyzwyczajanie się do powolnego biegania, do tego podchodzenie i zbieganie ze stromych stoków. Dla Andrzeja założenia uwzględniały rabat – 20%, ale nie wiem na ile skorzystał, bo czas na 42km wyglądał bardzo dobrze. Odczytując dane z komputera wyszło mi, że przebiegłem 1469km, w marcu 276km, na wszystkie treningi poświęciłem ok. 175 godzin. To tyle jeśli chodzi o liczby. Okres przygotowań, to zmiana diety, rezygnacja z przyjemności w wolnym czasie, wczesne wstawanie, lub wieczorne wychodzenie na bieganie, wtedy gdy już się nic nie chce. W tygodniu utrzymywaliśmy telefoniczny kontakt i słyszałem w głosie Andrzeja jak zmaga się z samotnością długodystansowca.

wspólne treningi były też towarzyskim spotkaniem
wspólne treningi były towarzyskim spotkaniem – to listopadowe początki
ostatnie bieganie przed Rzeźnikiem - było nam miło, choc narzuciliście stare tempo, od którego staramy się odzwyczaić -:)
ostatnie bieganie przed Rzeźnikiem – było nam miło, choć narzuciliście stare tempo, od którego próbujemy się odzwyczaić -:). Sobota 30 maja.

Wierzcie mi, to nie jest łatwe 4 razy w tygodniu, przez 8 miesięcy mówić sobie – dasz radę. Po 128 razach, musi pojawić się ktoś z tekstem – daj w końcu radę! Ekstremalność tego projektu wyświetla się w kolejny zwykły dzień, np. w lutym, po godzinie 20tej, kiedy pada deszcz ze śniegiem, jesteś zmęczony po pracy i wszystko dookoła krzyczy: zostań, daj spokój! – i wychodzisz zmarnowany na ten trening.

spadł śnieg, który rozjaśnia leśne ścieżki
w takie aurze można odnaleźć spokój, ciszę, ale na trening nie chce się wyjść z ciepłego domu

I tak dochodzisz do czasu pierwszej wielkiej próby. Pamiętam radość z własnego debiutu w maratonie i chęć smakowania triumfu. Ostatnie słowa na jakie czekałem, nawet 2 tygodnie po biegu, to – zbieramy się na lekki trening. Myślę, że ani Andrzej nie chciał otrzymać takiego telefonu ani ja nie chciałem go wykonać, ale cóż – nasza meta znajduje się w Ustrzykach Górnych, a nie w Warszawie. Andrzej! Wiem jak się czułeś – wyrazy uznania, za to, że podniosłeś się bez buntu.

Końcówka maratonu Roberta (3g24min) -my pobiegliśmy z Andrzejem ostatnie 11km - tu przebiegamy przez piękny stadion piłkarski w Gdańsku
Końcówka maratonu Roberta (3g24min) w Gdańsku -my pobiegliśmy z Andrzejem ostatnie 11km jako support urozmaicając sobie niedzielny trening 12 dni przed Rzeźnikiem

Drugą częścią całej akcji jest opowieść, którą zaczęliśmy 7 miesięcy temu, równolegle z przygotowaniami, które tyle musiały trwać. Chcieliśmy pokazywać je na bieżąco, od pierwszych dni zapraszając wytrwałą grupkę czytelników na długi marsz. Różne historie, które pojawiały się podczas wspólnych treningów od razu trafiały do Was, do tego zdjęcia i tak powstało blisko 40 wpisów. Mam nadzieję, że choć trochę udało nam się przybliżyć świat biegania. Ktoś wspomniał, że zaciekawił się fenomenem wrotek bdelloidowych w aspekcie ruchów feministycznych, inny narzekał, że za mało publikujemy planów treningowych, kolejni odczuli przypływ motywacji. Bardzo dziękuję, za wszelkie słowa otuchy, które dla nie-pisarza są jak pochwała dla dziecka – pozwalały mi przytłumić samokrytycyzm i odsunąć kolejne obawy, że to niepoważne, albo głupie.

Biegamy i piszemy, by móc zrealizować część charytatywną, którą kiedyś dobrze opisał Prezydent Związku Polskich Kawalerów Maltańskich, prywatnie mój Ojciec a teraz przytoczę ją w lekko zmienionym kształcie: Ten wehikuł pomocowy napędzany jest przez dwie przekładnie. Andrzej i Tomek może dobiegną do mety, ale drugą, znacznie większą przekładnią jesteśmy my – kibice – nas może być wielokrotnie więcej i w ten sposób pomnożymy efekt końcowy – oby przez liczbę 77,7km.

ostatnie testowanie sprzętu - bieg z plecakami pełnymi wody - ok.1,5l
ostatnie testowanie sprzętu – bieg z plecakami pełnymi wody – ok.1,5l

Bardzo dziękujemy za Wasz wkład finansowy, jednocześnie obiecujemy, że świadomość, iż każdy kilometr daje kolejne ok. 900 zł (po przeliczeniu wraz z darowiznami), nie przysłoni nam zdrowego rozsądku. Będziemy kierować się słowami T. Roosvelta (ostatni wpis), który zostawił na drogę odwrotu. Jak będzie? Zobaczymy 5 czerwca. Tomek


translation Anna Meysztowicz

In October I prepared a plan, in which I assumed that I would run 1,500 km over a period of 8 months, additionally complementary exercises, swimming, etc. if possible. I had planned to conquer 300 km in March alone and that was to be the culmination point of endurance preps.  April was modified to comply with Andrzej’s debut in the marathon and May was a complete change – getting used to slow running as well as ascending and descending steep slopes. For Andrzej these assumptions included a reduction – 20%, but I don’t know how much he made use of it as his time for the 42 km marathon looked excellent. Reading the computer data I can see that I ended up running 1,469 km in the 8 months and 276 km in March. I dedicated approximately 175 hours to all the training sessions. That’s all when it comes to numbers. The period of preparation is a change of diet, resignation from pleasures in free time, early rising or evening runs when you really don’t feel like doing anything. During the week we kept in telephone contact and I could hear in his voice how Andrzej struggled with the loneliness of the long-distance runner. Believe me it is not easy to tell yourself 4 times a week for 8 months – you can do it. After 128 times someone must appear with the words – come on and do it already! The extreme nature of this campaign is highlighted on another typical day, e.g. in February, after 8 pm, when it is raining and snowing simultaneously, you are exhausted after a day of work and everything around you seems to be screaming: don’t go, give it a rest! – and out you go, in poor shape, to train. And that is how you reach your first big trial. I remember the joy of my own debut in a marathon and the wish to taste triumph. The last words I was expecting, even 2 weeks after the run, were – we’re going to do some light training. I don’t think that Andrzej wanted to receive such a phone call and I certainly did not want to be the one to make it but our finishing line lies in Ustrzyki Górne and not Warsaw. Andrzej! I know how you felt – I sincerely admire you for lifting yourself up without rebelling.

The other part to this whole campaign is the story that we initiated 7 months ago, along with our preparations, that had to last this long. We wanted to show it to you as a running commentary inviting a persevering group of readers along from the very beginning on a long march. Different stories that appeared during joint training sessions would reach you immediately with photos and that was how 40 blog entries were made. I hope that we were able to bring the world of running a little closer to you. Someone mentioned that they became fascinated with the phenomenon of the bdelloid rotifers  from the aspect of feminist movements, someone else complained that we don’t publish enough training plans, others felt a rush of motivation. I thank you all very much for the words of support that, for a non-writer, are like praise to a child – they helped to tone down my self-criticism and push away the fear of my entries being trifle or stupid.

We run and we write in order to carry out the charity part of our campaign which was once beautifully described by the President of the Polish Order of the Knights of Malta, privately my father, and now I will quote it in a slightly changed shape: This vehicle of help is being powered by two gearboxes. Andrzej and Tomek might make it to the finishing line but the second, much larger gearbox is us – the fans – there can be many more of us and, in this way, we will multiply the final result – hopefully by the number of 77.7 km.

We thank you all so much for your financial input simultaneously promising that the awareness that each kilometre gives another 900 zł (following calculation together with donations), this will not obliterate our reasoning. We will steer ourselves to the words of T. Roosvelt (my last entry), who said that we could take a step back.  How will it be? We will see on 5 June. Tomek