fot. tytułowe źródło: źródło – www.polskabiega.sport_.pl
[tekst: Andrzej Zwara ] Witam wszystkich serdecznie. Jestem po pierwszym w swoim życiu maratonie. Tomasz Tarnowski poprosił mnie o wzięcie w nim udziału twierdząc, że to element treningu przed Rzeźnikiem w Bieszczadach. Jestem po, mogę więc z czystym sumieniem podziękować kolegom z grupy biegowej za wsparcie, dobre, mądre, często przerażające rady i za zwykłą ludzką życzliwość. Moja świętej pamięci Babcia Agnieszka zawsze mawiała, że za życzliwość ludzką zawsze należy dziękować, bo to rzadki i niecodzienny dar od samego Boga.
Zawsze przy tym trzeba kogoś wyróżnić, dlatego szczególnie dziękuję koledze Wojtkowi Ratkowskiemu za kilka bezcennych, jak dziś uważam, uwag. Mam nadzieję Wojtku, że się spotkamy w sobotę u Tomka w domu (wreszcie będzie można napić się wina, z tym że ta uwaga dotyczy już wyłącznie mnie).
A teraz kilka słów o samym maratonie. Na pięć dni przed biegiem nie robiłem już żadnych ćwiczeń, nie podejmowałem zbędnych wysiłków. Piątek spędziłem w Krakowie z moim starszym synem. To był dzień Jego urodzin. Urodziny są ważne, są afirmacją istnienia jako takiego, a w tym przypadku – istnienia życia w postaci mojego Jacka. Oglądaliśmy obrazy w galerii w Sukiennicach, łaziliśmy po Plantach do pierwszej w nocy, piliśmy przez cały dzień potworne ilości zielonej herbaty i odwiedzaliśmy krakowskie antykwariaty i księgarnie. W środku dnia poszliśmy na sushi (syn uwielbia sushi). Jedliśmy dużo i obficie. Obawiam się, że otarliśmy się lekko o grzech obżarstwa, ale urodziny to urodziny. Następnego dnia, po powrocie do Warszawy, spotkanie z żoną i dwójką pozostałych dzieci. Poszliśmy z nimi na sushi (oni też lubią japońskie) i znowu skończyło się, z mojej strony, obżarstwem. Żona moja podejrzliwie zapytała, czy aby jest to zgodne z dietą maratończyka. Odpowiedziałem, że biegnę tylko przypadkowo, a nie dla przyjemności, i że prof. Wojciech Ratkowski na jednym, mądrym prawdopodobnie, wykładzie powiedział, żeby jeść co się lubi. Natomiast przez całą sobotę piłem zieloną herbatę oraz wodę z miodem i cytryną. Popołudnie spędziłem na Stadionie Narodowym, oglądając tłumy maratończyków oraz miejsce startu. Od razu powiem, że jestem tchórzem i panikarzem. Wpadłem więc natychmiast w depresję przedstartową, widząc tylu twardych, gniewnych i bojowo nastawionych ludzi. Jeden z nich zdradził mi, że interesuje Go tylko czas 3:20, a może jeszcze mniej. Wpadłem w przerażenie, czy Oni poczekają na mnie zanim ja raczę zakończyć bieg. I tylko przez głupią męską zawziętość i typowy dla faceta brak cywilnej odwagi, skłamałem bezczelnie, że i ja zainteresowany jestem czasem mnie satysfakcjonującym (nie podałem jakim, ale miną dałem do zrozumienia, że chodzi o czas krótki, bardzo krótki).
W niedzielę 26 kwietnia, przepełniony strachem i płynami w organizmie, niechętnie udałem się na start. Ustawiłem się na 4:15, bo Tomasz powiedział, że tam jest moje miejsce. Obsesyjnie prześladowała mnie jedna myśl – nie dopuścić organizmu do tzw. ściany, czyli stanu wycieńczenia. Jestem człowiekiem, który ceni sobie wygodę, stan ciała i ducha zrównoważony (nie mylić z ideą zrównoważonego rozwoju). Ściśnięty strachem, ruszyłem do biegu. Zacząłem biec tempem, które znałem z naszych treningów, a które to dawało mi poczucie komfortu i przyjemności. I właściwie to już wszystko, co zapamiętałem z biegu. Cztery godziny upłynęły jak we śnie. Nie potrafię powiedzieć, jak i kiedy czas upłynął. Pamiętam, onirycznie, faceta wymiotującego pod drucianym ogrodzeniem – to było w okolicy ulicy Powsińskiej, człowieka leżącego w szczerym polu przy jakiejś szosie (obok stała karetka pogotowia) oraz małe dziecko z transparentem: Kocham Tatę. Obudziłem się na jakimś moście z widokiem na Stadion Narodowy, z poczuciem, że mam sztywne uda i swędzi mnie w lewym boku. Poczułem zmęczenie, samotność i radość, że koniec już bliski. Ostatnie dwa kilometry były męczące i dłużyły się niemiłosiernie, słowem koszmar, brr… Szokiem dla mnie był moment, kiedy minęła mnie na ostatniej prostej, tej wzdłuż stadionu, babcia z niezwykle skupioną, powiedziałbym zawzięta, miną. Nie spotkałem jej już nigdy potem. Nie wiem zatem czy to był sen czy jawa. W każdym bądź razie nie miała miny dobrotliwej, jaką miewała moja świętej pamięci Babcia Agnieszka.
Na zakończenie miła niespodzianka – na kilkaset metrów przed metą usłyszałem okrzyki. To były moje dzieci, żona, znajomi. Kiedy zobaczyłem ich uśmiechnięte twarze, poczułem się szczęśliwy i z godnością i obojętnym wyrazem twarzy przekroczyłem metę. Maraton stał się wyłącznie historią. Nic więcej nie pamiętam i nic już chyba nie ma sensu dodawać. Dziś bardziej rozumiem co znaczy fraza: samotność długodystansowca. Bieg to po prostu kwintesencja naszego życia, wszystko w pigułce.
Dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierali dobrym słowem i uśmiechem. Bez Was Drodzy projekt Tomka nie miałby żadnego sensu. Andrzej Zwara
translation Anna Meysztowicz
ANDRZEJ’S ONIRIC MARATHON
[text: Andrzej Zwara ] Warm greetings everyone. I have completed my first ever marathon. Tomasz Tarnowski asked me to participate in it claiming that it was an element of training before Rzeźnik in the Bieszczady. I have completed it so I can, with a clear conscience, thank my friends from the running group for their support, for good, intelligent and often terrifying advice, and for their simple human goodwill. My dear departed Grandmother Agnieszka would say that one should always be thankful for human goodwill because it is a rare gift from God himself.
Someone always deserves to be singled out here, which is why I would particularly like to thank my friend Wojtek Ratkowski for some invaluable advice, as I realise today. I hope, Wojtek, that we can meet at Tomek’s house on Saturday (we can finally drink some wine, except that this only refers to me now).
And now a few words about the marathon itself. Five days before the run I stopped training, I did not undertake any physical efforts. I spent Friday in Kraków with my older son. It was his birthday. Birthdays are important, they are an affirmation of existence as such and, in this case – the existence of the life of my Jacek. We saw paintings at the gallery at the Cloth Hall (Sukiennice), walked the Planty until 1 am, drank incredible amounts of green tea during the day, and visited Kraków’s antique and book shops. In the middle of the day we went for sushi (my son loves sushi). We ate a lot and abundantly. I fear that we slightly sinned as concerns overeating, but birthdays are birthdays. The next day, after returning to Warsaw, a meeting with my wife and our two other children. We went with them for sushi (they also like Japanese food) and that once again culminated in overeating for me. My wife asked suspiciously if that is in line with a marathoner’s diet. I answered that I am only running by accident and not for pleasure, and that Professor Wojciech Ratkowski said during one, probably intelligent, lecture, to eat what one likes. However, for all of Saturday I drank green tea as well as water with honey and lemon. I spent the afternoon at the National Stadium, watching crowds of marathon runners and examining the starting line. I will tell you straight off that I am a wimp and scaremonger. So I immediately fell into a pre-start depression, seeing so many hard, angry and battle-ready people. One of them admitted to me that he was only interested in a time of 3:20 or even less. I became terrified, will they wait for me until I deign to finish the run? And it was only through stupid male obstinacy and the lack of civil courage typical for a man, that I insolently lied that I too am interested in a time that would satisfy me (I did not say what time, but made sure my facial expression showed that it was a short time, a very short time).
On Sunday 26 April, full of fear and liquid in my organism, I unwillingly approached the starting line. I was set on the time of 4:15, because Tomasz had said that that was my place. I obsessed over one thought incessantly – not to let my organism come against a so-called “wall”, i.e. burnout. I am a man who values comfort, a balanced state of body and spirit (not to be confused with the idea of sustainable development). Rigid with fear, I set off. I began to run at the tempo I knew from our training sessions and which gave me a feeling of comfort and pleasure. And that is basically all that I can remember from the run. Four hours passed as if in a dream. I cannot tell you how and when that time passed. I remember, onirically, a man throwing up under a wire fence – that was near Powsińska Street, a man lying in the middle of a field by some highway (an ambulance was parked next to him), and a small child with a banner: I love Dad. I woke up on some bridge with a view of the National Stadium with the feeling that my thighs are stiff and I have an itch in my left side. I felt tired, lonely and happy that the end was in sight. The last two kilometres were tiring and seemingly endless, a nightmare in a word, brr… I was shocked when, on the last leg of the marathon, the one along the stadium, I was overtaken by a grandmother with an unusually concentrated, I would say animal-like, expression on her face. I never saw her again. Thus I do not know whether or not this was a dream. In any case she did not have a benevolent expression, like my dear departed Grandma Agnieszka had.
At the end a pleasant surprise – a few hundred metres from the finishing line I heard shouts. Those were my children, wife and friends. When I saw their smiling faces I felt happy and, with dignity and an indifferent expression on my face, I crossed the finishing line. The marathon had become no more than history. I don’t remember anything more and there’s probably no point in adding anything here. Today I will better understand the meaning of the phrase: the loneliness of the long distance runner. The run is simply the quintessence of our life, everything summed up.
Thank you to everyone who supported me with a kind word and a smile. Without you, dear people, there would be no point to Tomek’s undertaking.